Rok 2017 był dla mnie wyjątkowo postny. No był. Ale jak zwykle zawsze znajdzie się jeszcze potem kilka płyt, o których warto byłoby napisać. Zwykle co roku tak jest, że remanenty ciągną się do kwietnia. Na razie jest początek stycznia, a już się zebrało kilka zeszłorocznych tytułów do szybkiego opracowania.
Jednym z nich jest trzeci album grupy Operation Mindcrime, dowodzonej przez byłego wokalistę Queensryche, Geoffa Tate’a. To bardzo świeża rzecz, wydana na początku grudnia, a do mnie trafiła dopiero w okolicach Sylwestra i szczerze mówiąc nie mam jeszcze tego specjalnie osłuchanego – tak jeszcze bardziej szczerze, jestem po półtorej odsłuchu. A teraz, kiedy to piszę, leci po raz kolejny. Typowa gra na czas – szybko bo nowość.
Może tego nie słuchałem dużo, za to bardzo uważnie. I powiem Wam… hm… Trudno powiedzieć, czy jest to dobra, czy zła płyta. Ale mi się podoba.
- A mnie nie – burknęła Tośka, zajęta oprócz słuchania muzyki, usuwaniem jakichś rzepów ze swego ogona – Już „Resurection” było dosyć nierówne, a ta nowa jest już zupełnie niespecjalna.
- Nie wiem, czego się czepiasz. Robi wrażenie – dynamiczna, gęsta, taka nerwowa.
- Hałaśliwa, chaotyczna, linie melodyczne wokali są beznadziejne, a riffy też nie specjalne.
- Ale taka progresywna, ciekawie pokombinowana.
- Przekombinowana.
- Dobrze zaaranżowana i dobrze wyprodukowana – nie ustępowałem.
- Takie kapele jak OM, to bezbłędną produkcję i odpowiednie aranże to maja w pakiecie – zripostowała Tośka – Bez tego nie istnieją. Poza tym i tutaj jest się do czego przyczepić – zbyt wysoko, sucho, doły zaniedbane, a perkusja trzeszczy, jakby bębnista nie walił po garach pałeczkami, tylko je łamał.
- Jesteś głupi kundel i nie znasz się.
- Oho, zaczynają się argumenty ad personam. Po pierwsze się znam. Po drugie, ani głupi, ani kundel. A po trzecie – jak cię utnę w pęcinę, to będziesz piszczał bardziej niż Atos, jak mu w uszach próbowałam zrobić dziurki na kolczyki.
Maltretowany Atos piszczał bardzo. Odpuściłem.
- Dobrze. Nie podoba ci się. Ale dlaczego?
- Po pierwsze to, co już mówiłem – muzycznie mocno takie sobie – riffy niespecjalne, melodie wysilone. Poza tym ewidentny zjazd od debiutu – "The Key" było bardzo dobre, "Resurection" takie nierówne, ale ogólnie było zupełnie dobrze, teraz jest jeszcze gorzej niż na "Resurection". Tate wymyślił sobie trylogię, którą kontynuował na zasadzie co rok prorok, ale dobrej muzyki starczyło mu na półtorej płyty. Czyli najpierw pomysł, ale ze środkami na realizację gorzej.
- Bo to nie jest płyta na jeden raz, teraz jej słucham po raz trzeci, z czego i tak raz posłuchałem tylko kilka kawałków. Potrzebuje trochę czasu, żeby się lepiej ułożyć. Ale taki "The Fear" wchodzi od razu.
- Dobrze, a co oprócz niego? Poza tym skąd wiesz, ile ja tego słuchałam?
- Tosiula, nie za dużo, bo ci nasza pani za dużo tego na pewno nie pozwoliła słuchać. I mamy to dopiero tydzień. A co poza tym? Tytułowy, dwa pierwsze i cały finał od "The Wave" w górę.
- Spokojna rozczochrana, pani musi pojechać na zakupy i zawsze mam trochę czasu. "The Fear" jest faktycznie świetne – takie gabrielowskie. Przypomina "Disconnected" z „Promised Land" i "Gonna Get Close to You" z "Rage for Order". Nawet powiem, że nic lepszego na płytach OM się nie znalazło, a nawet u Queensryche takich numerów specjalnie dużo nie jest.
- Ostatnio to nie ma wcale. Tate odszedł, zabrał muzykę i właściwie wydmuszkę pozostawił. Poza nazwą nie zostało tam nic – skrzywiłem się – Teraz widać ile znaczył dla zespołu.
- Z tym się zgodzę. Nowe propozycje Queensryche bez Tate'a są strasznie bezjajeczne. Ale tym razem i jemu się nie udało.
- Udało. Mimo wszystko. Nie bierzesz pod uwagę jeszcze jednej rzeczy – to koncept album, jego trzeba słuchać w całości, te kawałki osobno nie robią takiego wrażenia. Dopiero razem , jedne koło drugiego, w odpowiedniej kolejności tworzą pewną zamkniętą opowieść. Nie jest wskazane słuchanie tych kawałków osobno. One muzycznie też są spójne.
- „Muzyczna spójność” to jeden z synonimów monotonii – podsumowała mój wywód Tośka – nie przekonasz mnie.
- Może aż taka bardzo dobra nie jest, ale mi się podoba. Nawet bardziej niż „Resurection”. Siedem gwiazdek z plusem – podsumowałem.
- Może nie jest taka zła, ale mi się nie podoba. A gwiazdki? Wiesz co, nie chce mi się myśleć na ile gwiazdek mi się to nie podoba. I tak nie będę do tego wracać, to mi tam wszystko jedno, czy jedna czy pięć.
- To co? Raczej jakaś wspólna ocena odpada.
- Podpisujemy protokół rozbieżności i dajemy ocenę „bez oceny” – zaproponowała Tośka.
No i tak zrobiliśmy. Może ta płyta się podobać, może nie podobać. Ma swoje wady, ma zalety. Tak na świeżo, dosyć trudno ją tak jednoznacznie ocenić. A kto ma rację – Tośka, czy ja, to już każdy musi się przekonać osobiście.