To była jedna z najbardziej oczekiwanych przeze mnie płyt tego roku. A nawet nie tylko tego, a poprzedniego, jeszcze poprzedniego – i tak od jakichś trzech, czterech lat. Debiut Lebowskich był dla mnie promyczkiem nadziei, że nawet polska współczesna muzyka rozrywkowa od czasu do czasu zaproponuje coś naprawdę interesującego. I naprawdę na nową płytę Lebowskich czekałem. Bardzo czekałem.
I teraz musi paść pytanie – czy było warto? A odpowiedź – wiecie, nie wiem. Trochę tak, a trochę rozczarowanie. Ale tą myśl rozwinę później – zacznę od technikaliów. Jest to płyta koncertowa nagrana w jesienie ubiegłego roku w czasie Tennis Music Festival, imprezy towarzyszącej tenisowemu turniejowi PKO Szczecin Open. Zawiera dziesięć utworów, w tym sześć premierowych. Poza tym Intro, Goodbye My Joy i dwa z debiutu. Niestety nie ma tematu Nino Roty z filmu „Romeo i Julia”, a to Lebowscy potrafili zagrać prześlicznie – do zobaczenie i posłuchania na jutubie.
I rozwijam myśl z poprzedniego akapitu. Znowu dylemat iście gombrowiczowski – dlaczego nie zachwyca jeżeli ma zachwycać? Niestety jest kilka powodów. "Lebowski Plays Lebowski" to płyta koncertowa z materiałem głównie premierowym. czyli po pierwsze jak dobra to jest koncertówka, a po drugie jak dobre są te nowe utwory. Co do tego "po pierwsze" – znam lepsze takie albumy i znam lepsze nagranie koncertowe Lebowskiego, na przykład krótki set z Radia Szczecin, bodajże z 2014 roku. A co do "po drugie" – debiut był lepszy. W porównaniu z utworami z "Cinematic", czegoś brakuje i nie wiem, czy to też wynika z tego, że czasami to było bardziej odegrane niż zagrane, czy też, że te kompozycje są po prostu słabsze niż te z debiutu. Myślę, że trochę jedno i drugie. Nowy materiał muzyczny jest dobry, ale tego z debiutu nie przebija. Na przykład taka „Galactica” zalatuje niespecjalnie wydarzonym post-rockiem. Za to dobrą robotę robi gość z flugelhornem, czyli Dawid Głogowski. Dzięki niemu, też, „Goodbye My Joy” i „Mirage Avenue” są najlepszymi momentami na tym krążku. Z czystym sumieniem można też pochwalić „The Last King”, chociaż akurat tam Głogowski nie gra, bardzo melodyjne, balladowe „Buongiorno”, no i finał płyty, „Once in A Blue Moon” – też jest naprawdę ładny. Czyli trochę dobrej muzyki tu znajdziemy. Nawet nie trochę, tylko całkiem sporo. Nie jestem specjalnie przekonany do koncertowych wersji „Cinematic” i „Iceland”, a może wybrałbym inne utwory z debiutu, poza tym z tych nowych nieszczególna „Galactica”. No i tyle.
Tak jak w przypadku „Antibodies” Manescape, problemem „Lebowski Plays Lebowski” też jest rewelacyjny debiut. I nie ma penisa, nie da rady nie oceniać tego nowego albumu przez pryzmat debiutu. No „pech”, że debiutowało się z takim rozmachem. Wydaje mi się jednak, że czas w jakiś sposób ten „mankament” zniweluje. Może pojawią się nowe płyty, oby, poza tym jakoś przyzwyczaimy się do „Lebowski Plays Lebowski” i przestaniemy mieć mu za złe, że nie jest debiutem. A zaczniemy doceniać. „Cinematic” dałem osiem gwiazdek i z perspektywy czasu uważam, że była to ocena nieco zaniżona, o jakieś pół, albo nawet prawie całą gwiazdkę. Nowy album jest jakąś gwiazdkę, półtorej słabszy od debiutu, ale na tyle dobry, żeby poważnie się zastanowić – osiem z dużym minusem, czy siedem z dużym plusem. I jednak raczej siedem i pół. Za to z rekomendacją – bardzo warto, bo to obecnie chyba najciekawszy polski zespół z okolic ambitniejszego rocka.
Lebowscy kontynuują swoją filmowo-muzyczną podróż po kinie wyobraźni i oby trwała ona jak najdłużej.