Najsłynniejszy astronauta progresywnego rocka ostatnich lat, John Mitchell, powraca z drugim albumem swojego solowego projektu Lonely Robot. Kolejnym konceptem zawieszonym jakby między Ziemią a kosmosem, którego bohaterami są – widoczne na okładce - postaci o zwierzęcych głowach, wpisujące się w nieco orwellowski klimat. Trochę w tym wszystkim filozofowania, za którym nie przepadam, przejdę zatem szybko do samej muzyki.
Niestety, wydany po dwóch latach, od bardzo udanego Please Come Home, The Big Dream nie przynosi już takiej ilości intrygujących dźwięków i zgrabnych melodyjnych kompozycji, jak wspomniany debiut. Tym razem gitarzyście znanemu z Areny, Frost*, Kino, czy It Bites nie udało się uchwycić i stworzyć na całym albumie tak subtelnej i melancholijnej aury jak na pierwszej płycie.
Owszem, w dalszym ciągu słyszymy specyficzny, może bez wielkich możliwości, ale jakże smutny w wyrazie głos lidera, który oczywiście całość napisał, wyprodukował, zmiksował a do tego jeszcze zagrał na gitarze, basie, klawiszach i paru oryginalnych instrumentach. Ponownie wspiera go za bębnami Craig Blundell, a gościnnie pojawia się na wokalu Kim Seviour (trzeba zauważyć, że tym razem głośnych nazwisk wspierających muzyka jest zdecydowanie mniej).
A jednak całość trochę rozczarowuje. To naturalnie nieco inna muzyczna bajka, niż dokonania Mitchella we wspomnianych formacjach (i za to ma duży plus), jednak The Big Dream nie proponuje jakichś nowych muzycznych smaczków w stosunku do Please Come Home, a melodyczna atrakcyjność poszczególnych piosenek jest jednak zdecydowanie mniejsza. W efekcie tego najlepsze na tej płycie wydają się… gitarowe solówki Mitchella, czyli jego znak firmowy. Bardzo ładne figury znajdziemy w Awakenings, In Flooral Green, The Divine Art Of Being, Hello World Goodbye, czy w nieco przyciężkawym i najdłuższym na płycie utworze tytułowym. To ostatnie solo jest prawdziwą perełką krążka, silnie kontrastując z dosyć masywną i nużącą formą syntezatora w samym numerze. W pozostałych kompozycjach w zasadzie wszystko jest na miejscu. Wyrazisty i soczysty bas, sporo nowoczesnej elektroniki, do tego dobra, przestrzenna produkcja. Mimo tego, brakuje tej płycie utrzymania nieco nostalgicznego klimatu, który pojawia się w spinających album dwóch krótkich utworach: Prologue (Deep Sleep) i Epilogue (Sea Beams).
Debiutowi dałem ósemkę. Tegoroczna płyta jest z pewnością o punkt słabsza. Zatem niech będzie „siedem”. Bo to mimo kilku krytycznych uwag, wciąż dobre granie.