Znany choćby z Areny gitarzysta John Mitchell dosyć szybko powraca z kolejnym albumem pod szyldem Lonely Robot. Przypomnijmy, że w ubiegłym roku artysta wydał trzecią część swojej astronautycznej trylogii wraz z płytą Under Stars. I ona, po wcześniejszych Please Come Home i The Big Dream, miała zakończyć ów projekt. A jednak tak się nie stało i w lipcu tego roku dostaliśmy płytę Feelings Are Good, która tak naprawdę ma być nowym początkiem dla Samotnego Robota.
Muzyk tak mówił o płycie jeszcze przed jej wydaniem: Feelings Are Good to trochę odejście od pierwszych trzech albumów Lonely Robot. Na płycie chciałem odkryć bardziej osobiste motywy, a piosenki są związane z moimi indywidualnymi doświadczeniami, które moim zdaniem były fundamentami mojego życia.
I jeśli chodzi o warstwę liryczną faktycznie mamy odmianę, jednak pod względem muzycznym artysta niczym nas nie zaskakuje eksplorując podobne brzmieniowo rewiry do tych znanych z poprzednich wydawnictw. Muzyk trzyma się zwartych, zwykle piosenkowych form, gdzieś balansując pomiędzy popową atrakcyjnością a – mimo wszystko – progresywnymi rozwiązaniami. Osobiście uważam, że jego debiutancki krążek Please Come Home prezentuje się do dziś najbardziej interesująco i okazale a kolejne płyty były coraz skromniejszym odbiciem debiutu.
I po części Feelings Are Good wpisuje się w tę zniżkową tendencję. Bo to płyta po prostu przeciętna i dosyć nierówna, na której oprócz rzeczy wartych uwagi znajdziemy i te mniej atrakcyjne. Dla przykładu, po otwierającym całość tytułowym Feelings Are Good, który de facto jest króciutkim i dosyć ascetycznym w wyrazie intro z przetworzonym wokalem Mitchella (to często stosowany przez artystę zabieg), otrzymujemy bardzo żywy Into The Lo-Fi z bardzo nośnym melodycznie potencjałem. Niestety już następny Spiders, wraz z mocniejszymi riffami, przynosi trochę aranżacyjnego chaosu i przekombinowania. Zaraz potem mamy już bardziej stonowany i przyjemny Crystalline z ładną figurą nostalgicznego pianina. Z kolei następujący po nim Life Is A Sine Wave broni się tak naprawdę tylko bardzo ładną gitarową solówką Mitchella w iście progresywnym stylu (co tu jest rzadkością) w finale kompozycji. Następny warty zauważenia utwór to Silent Life, melodyjna ballada ze smyczkowymi aranżami. Co ciekawe, Mitchell zdecydował się na dwa bonusy do podstawowej tracklisty. To orkiestrowe wersje wyróżnionych tu przeze mnie Crystalline i Silent Life. Najwyraźniej sam zdawał sobie sprawę z tego, że te kompozycje po prostu mu wyszły.
Zwykle na albumach Lonely Robot towarzyszyli Mitchellowi goście. Tym razem wspomaga go tylko obecny od początku projektu perkusista Craig Blundell (Steven Wilson, The Mute Gods, Frost*, Pendragon), który gra tu pomysłowo i ekspansywnie (patrz Keeping People as Pets). Cóż, niezły album, można posłuchać. Ale szału nie ma.