Lonely Robot to solowy projekt, za którym stoi gitarzysta brytyjskiej Areny, John Mitchell. Nie taka jednak muzyka zdobi album Please Come Home. Bo Mitchell z wielu innych muzycznych pieców jadł chleb, choćby Frost*, Kino, czy It Bites i to bardziej do dźwięków tej ostatniej formacji zbliża się ta płyta. „Zbliża się” to dobre określenie, bowiem nazwanie jej podobną do albumów wymienionych formacji byłoby zbyt dużym uproszczeniem. Znany do tej pory głównie jako sprawny gitarzysta progresywny tworzący niekiedy naprawdę piękne formy solowe, tu pokazuje swoją wszechstronność. Jest autorem wszystkich słów, muzyki, gra na gitarze, basie, instrumentach klawiszowych i do tego śpiewa. Jeszcze przed wydaniem tego albumu mówił jak bardzo wyjątkowy i osobisty jest to krążek i ile przyjemności sprawiło mu nagrywanie go. I dodawał: Od dłuższego czasu marzyłem o stworzeniu takiej płyty nad którą miałbym pełną kontrolę od samego początku do końca, od zaczątków procesu twórczego, poprzez dobór muzyków, stadium nagrywania, po miks i mastering całości...
I to tu słychać. Poczynając już od samego konceptu, w którym muzyk łączy swoją słabość do tematyki science - fiction z jednoczesnym zainteresowaniem rozwojem ludzkości. Dotykając wątku ciągłego dążenia człowieka do podboju kosmosu tak naprawdę pyta o jego współczesną kondycję. Dopełnieniem tegoż jest szata graficzna ze zdjęciami muzyka w stroju kosmonauty oraz fotografią kuli ziemskiej widzianej z kosmosu zdobiącą sam dysk.
Wbrew nazwie projektu Mitchell nie jest tu na szczęście aż taki samotny, bo wspomagają go naprawdę zacne nazwiska - za perkusją bębniarz Pendragonu Craig Blundell, basista Stevena Wilsona Nick Beggs a w większych, bądź mniejszych epizodach Jem Godfrey (Frost*), Steve Hogarth (Marillion), Peter Cox (ex-Manfred Mann’s Earth Band), Nik Kershaw, Heather Findlay (ex-Mostly Autumn), Kim Seviour (Touchstone), Rebecca Need-Menear, czy wreszcie, w roli narratora, aktor Lee Ingleby znany między innymi z filmów Pan i władca i Harry Potter i więzień Azkabanu.
I już chociażby z tego powodu album intryguje swoim aranżacyjnym bogactwem. Siłę jego stanowią jednak przede wszystkim dobre kompozycje, które można nazwać po prostu... piosenkami. Te zaczynają się zaraz po niespełna czterominutowym, instrumentalnym wstępie Airlock, w którym zwracają uwagę klawiszowe formy Jema Godfreya. God vs Man już na początku zaciekawia fajnie nałożonym efektem na wokal Mitchella, dobrą melodią, a potem ciężkimi gitarowymi riffami i zwięzłym, ale zgrabnym gitarowym solo autora projektu. A skoro przy jego głosie jesteśmy. Mitchell nigdy nie dysponował jakimś wielkim wokalem, jednak jego barwa, lekko zachrypnięta, dodająca pewnej nostalgii, przywołuje momentami śpiew Raya Wilsona. Kolejny The Boy In The Radio to najzwyczajniej ładny, żwawy numer, którego przeciwieństwem jest następująca po nim urocza melodyjna ballada rozpisana na wokalny duet Mitchell – Findlay, do tego okraszona jesiennym motywem pianina Steve’a Hogartha oraz kolejnym solowym gitarowym popisem Mitchella. Równie ujmujący jest kolejny wokalny duet, tym razem z Kim Saviour (Oubliette) oraz balladowy Humans Being z gitarowym solo Nika Kershawa na gitarze, w jakże odmiennej - od Mitchellowskiej - stylistyce. Żeby nie było, iż samym miodem i nastrojem operuje ta płyta, posłuchajcie kompozycji tytułowej, najdłuższej w zestawie. W jej ośmiu minutach mamy wiele wątków, zmian tempa, a całość jej oparto na kontrastowym zderzeniu przestrzennej, klimatycznej zwrotki z szybkim, gitarowym refrenem. Albo zatrzymajcie się przy Construct/Obstruct z poszatkowanym, wyskandowanym wręcz refrenem. A jest jeszcze Are We Copies? z niemalże progmetalową gitarą. Podstawowy zestaw kończy 2 – minutowy, subtelny i smutny drobiażdżek, ascetyczny The Red Balloon, tylko z pianinem i Mitchellem śpiewającym: The red balloon, your only friend, was taken by the wind…
Do głównego dania dorzucono trzy albumowe kompozycje w innych wersjach. Dwie pierwsze z nich to prawdziwe perełki: faktycznie ambientowo przyprawiony Humans Being oraz pozbawiony perkusji i oparty na akompaniamencie pianina Why Do We Stay? W tym kontekście finał nieco psuje zdominowany mocnym elektronicznym beatem A Godless Sea. Absolutnie nie zmienia to jednak faktu, że to piękny album. Dla miłośników współczesnego proga i.. nie tylko.