Lucifer’s Friend wróciło do świata żywych!
Kilka miesięcy temu ukazała się pierwsza od ponad dwudziestu lat nowa płyta grupy i muszę przyznać, że mnie z lekka zaskoczyła, nawet podwójnie. Że w ogóle jest, bo myślałem, że Lucifer’s Friend to już tylko wpis w rockowej encyklopedii (a nie wiedziałem, że reaktywowali się jakiś czas temu) i że jeszcze potrafią tak przykopać. Właściwie nie powinienem się dziwić, bo stare rockmany potrafią robić dużo hałasu. Ale akurat Lucypery nie zawsze były wierne hard-rockowi, a raczej od hard-rocka oni zaczynali, po debiucie żeglując po różnych, muzycznych morzach, a z tego co wiem na ostatnich płytach bywało głownie AORowo i pop-rockowo. A parę recenzji temu kolega Grzesiek pisał o ich bardziej progresywnej płycie. Tyle, że ja preferuję tą głośniejszą wersję Lucifer’s Friend, taką jak na debiucie.
„Too Late to Hate” to klasyczny, rasowy hard-rock. Ktoś mógłby powiedzieć, że niemodny, ale od jakiegoś czasu już właściwie nie ma muzyki modnej, czy niemodnej, bo nie ma już jakiegoś wiodącego trendu we współczesnej muzyce rozrywkowej. I taka płyta może być najwyżej nieco staromodna, a tak w ogóle to jest po prostu robiona zgodnie z kanonami gatunku – dobry wokalista z dobrym wydzieram, dobre riffy, dobre melodie, poza tym odpowiednia produkcja. „Warunki brzegowe” nowa płyta Lucifer’s Friend spełnia ze sporą górką. Bardzo równa i dobra, bez żadnych wpadek, zamulaczy i wypełniaczy, materiał nie na jedno kopyto, tylko dosyć zróżnicowany i muzycznie, i aranżacyjnie. Oczywiście przeważają soczyste rockery, bo na takiej płycie tak powinno być, ale nawet i one różnią się od siebie – na przykład niekiedy dość mocno eksponowane są syntezatory, ale bez żadnej straty ogólnego rockowego wyrazu danego numeru. Chociaż powiedzieć rockery, nie-rockery to w przypadku tej płyty to trochę sztuczny podział. Mimo, że przeważają utwory bardziej żwawe, to jednak to są dosyć różne utwory, o mniejszym lub większym natężeniu decybeli, czasami nawet jest to coś w rodzaju tzw. power-ballady, wiecie – mocniejsze canto – spokojniejszy refren. Wśród nich znajdują się też ze dwa o nieco bardziej AOR-owej proweniencji, ale też zacne. I nawet coś na singla by było – „Jokers & Fools” – niebanalna, chwytliwa melodia, niezły refren, w dobrym tempie – bardzo dobry kawałek. W lepszych czasach mógłby powalczyć na listach przebojów. Są też ze dwie ballady, obie zresztą bardzo dobre – patetyczna „When Children Cry” i „This Time”, zaczynająca się jak spokojny blues, a kończąca jak prog-rockowy epik, A propos prog-rocka, no to klasyczny hard-rock bez pewnego patosu i takiego progresywnego rozmachu raczej obyć się nie może, tutaj tego też nie zabrakło. Odpowiada za to głównie klawiszowiec Jogi Wichmann, ale też i John Lawton – jego sposób śpiewania, trochę podobny do śpiewu świętej pamięci Davida Byrona, z takim charakterystycznym operowo-musicalowym zacięciem też dodaje tej muzyce podobnego charakteru.
Stare rocka many żyją i kopią, jeszcze potrafią całkiem nieźle sponiewierać słuchacza. Osiem gwiazdek to raczej za wrażenie ogólne, bo muzycznie aż tak dobre nie jest. Ale ten luz, rozmach, swoboda, a przede wszystkim autentyczna radocha, jaką stamtąd bije – im się bardzo chciało, granie, nagrywanie sprawiało im to przyjemność. A teraz nam też sprawia. No i fajnie.