ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Lucifer's Friend ─ Lucifer's Friend w serwisie ArtRock.pl

Lucifer's Friend — Lucifer's Friend

 
wydawnictwo: Philips 1971
 
1. Ride the Sky (2:55)
2. Everybody's Clown (6:12)
3. Keep Goin' (5:26)
4. Toxic Shadows (7:01)
5. Free Baby (5:28)
6. Baby You're a Liar (3:55)
7. In the Time of Job When Mammon Was a Yippie (4:04)
8. Lucifer's Friend (6:12)
 
Całkowity czas: 40:33
skład:
- Peter Hecht / organ ; - Dieter Horns / bass, vocals; - John Lawton / lead vocal; - Joachim Rietenbach / drums; - Peter Hesslein / guitar, vocals
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,5
Arcydzieło.
,8

Łącznie 15, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
31.08.2012
(Recenzent)

Lucifer's Friend — Lucifer's Friend

Prog z kapustą.

 Odcinek dziewiąty.

 Jak się ma debiut Lucifer’s Friend do typowej płyty prog-rockowej z tamtego okresu? Tak jak typowy hard-rock z tamtego okresu, czyli trochę. A jak się ma debiut Lucifer’s Friend do krautu? Też jak typowy hard-rock z tamtego okresu, czyli w ogóle. Co prawda raczej nie spełnia on założeń programowych niniejszego cyklu, ale to jedna z najważniejszych płyt niemieckiego rocka i szkoda ją odkładać na później, bo może się nam gdzieś zapodziać. Dlatego dzisiaj, na sam koniec „Proga z kapustą” nie  Amon Duul II, czy Guru Guru, które pasują tu jak ulał, ale „prości” hard-rockerzy z Lucifer’s Friend.

 Na początku wypadałoby wyjaśnić pewne nieścisłości dotyczące daty wydania. Co prawda prawie wszystkie źródła jako rok wydania podają rok 1970, ale we wkładce do samej płyty stoi jak byk – January 1971. Co jest całkiem możliwe, bo płytę nagrano pod koniec 1970 roku, pewnie przeznaczone było to do wydania na grudzień, premiera mogła opóźnić się o kilka, kilkanaście  dni i faktycznie mogła znaleźć się w sklepach na początku 1971 roku, a na okładkach nikt specjalnie daty nie przebijał. I ja się chyba będę trzymał tej daty z wkładki, a nie z okładki.

 Z przyczyn historycznych ważne jest, żeby wiedzieć jak dokładnie umiejscowić czasowo, bo rok 1970 to początek klasycznego hard-rocka – debiuty Uriah Heep (czerwiec), Atomic Rooster (luty), „In Rock” Purpli (czerwiec) i wydanie takiej płyty w tamtym okresie mogłoby stawiać Lucifer’s Friend w rzędzie pionierów gatunku. Ale jednak było to już pół roku później i Niemcy mieli się  od kogo uczyć. Trzeba jednak oddać im sprawiedliwość, że tych podręczników jeszcze wtedy nie było za dużo – Uriah Heep jeszcze sami nie wiedzieli, co chcą grać, rozrzut stylistyczny na ich debiucie był niesamowity, brakowało tylko piosenki biesiadnej. Atomic Rooster było w dość mocnym rozkroku między prog- i hard-rockiem. Jedynie Deep Purple wreszcie bardziej stanowczo określili się stylistycznie.  A Zeppi i Sabbsi to było jednak trochę coś innego. I dlatego Niemcom też część chwały się należy, bo ich debiut, gdyby bardziej zaistniał na rynku międzynarodowym (a trochę zaistniał), można byłoby nazywać płytą, która bardzo mocno pchnęła do przodu ewolucję gatunku. Pół roku po pierwszych bardziej znaczących próbach grania takiej muzyki, pojawia się płyta, która w stu procentach i ostatecznie definiuje cały gatunek – nic dodać, nic ująć – „Lucifer’s Friend” to najbardziej klasyczny hard-rock, jaki można sobie wyobrazić. Do tego, moim zdaniem, jest to dużo nowocześniej zrealizowane niż wiele kanonicznych, hard-rockowych albumów z tamtych czasów. Brzmi to lżej, bardziej selektywnie i bardziej dynamicznie, chociaż pod pewnymi względami nie jest to typowo hard-rockowa produkcja. Nie ma tu takiego typowego organowo-gitarowego ataku, wszystkie instrumenty maja dużo więcej przestrzeni, a wokalista jest na pierwszym planie i nie musi przebijać się przez ścianę dźwięku produkowana przez organy i gitary. Oczywiście jest uczciwa rockowa produkcja, chociaż bardziej prog-rockowa niż hard-rockowa. W ten sposób takie płyty zaczęto produkować gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy coraz mocniej do takiej muzyki zaczęły się przebijać syntezatory. W każdym razie z perspektywy czasu „Lucifer’s Friend” brzmi zaskakująco świeżo.

 Natomiast jeżeli chodzi o aspekt czysto muzyczny, to jednak ten album nie może pochwalić się, że ma na składzie jakiego potężnego blockbustera, który przeszedł do historii rocka. Nie udało się Niemcom stworzyć swojego „Gypsy”, „July Morning”, Smoke on The Water”, ani nawet „Devil’s Answer”. Ale z drugiej strony jest to bardzo równa płyta, na bardzo, bardzo wysokim poziomie.  Kombinacja znakomitej produkcji, bardzo dobrej muzyki, do tego zabrali się za to doświadczeni muzycy, był świetny wokalista (potem w Uriah Heep), dlatego efekt końcowy robi naprawdę duże wrażenie. Chociaż może nie od razu tak duże, na jakie zasługuje. Przynajmniej ja tak miałem. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz tego słuchałem to byłem zadowolony, ale nie było to jeszcze zadowolenie adekwatne do tych 25 dojcz marek jakie za ten cedek zapłaciłem (wyjaśnienie dla młodszych – waluta funkcjonująca przed euro u naszych zachodnich sąsiadów – wtedy około 2,20 zyla za sztukę – czyli tanio nie było…) – „Ride The Sky”, potem „Toxic Shadows” i tytułowy. Na początek tyle zaskoczyło – trzy na osiem, niby nieźle, ale spodziewałem się więcej. To „więcej” podeszło mi nie co później, po drugim, trzecim odsłuchu. Najpierw „Free Baby”, potem „Everybody’s Clown” i reszta. Tak? Oczywiście, płytę kupiłem w ciemno, na podstawie zachęt bardziej obeznanych w temacie i jednego kawałka, który wcześniej w telewizji zobaczyłem i usłyszałem. Faktycznie – na początku spodziewałem się więcej, ale z czasem uznałem, że to była dobrze zainwestowana forsa.

 Jak na hard-rocka jest tu dosyć dużo zmian tempa, tonacji, nastroju, nawet w obrębie jednego numeru. Są tu oczywiście zwykłe rockery jak „Ride The Sky”, czy „Free Baby”, trochę bardziej pokombinowane jak „Keep Goin’”, aż do mocno ocierających się o progresywną estetykę „Lucifer’s Friend”, albo „Toxic Shadows”. W sumie jest to osiem różnorodnych kompozycji, prezentujących bardzo różne odcienie hard-rockowego grania. Co ciekawe, ma się wrażenie, że co prawda jest to pozycja gatunkowo klasyczna, ale muzycy Lucifer’s Friend mają nieco większe ambicje. I kolejne płyty to potwierdziły, bo Przyjaciele (Wesołego) Diabła już raczej takiej płyty nie nagrali, za to dość chętnie zapuszczali się w progresywne rejony. Szczerze mówiąc – średnio mnie to interesuje. Mój główny konsultant do spraw takiej muzyki radził mi, żebym poza dwójkę nie wychodził. Poniekąd miał rację, bo faktycznie z późniejszymi płytami bywało różnie, raczej bez rewelacji, a do tego dwójka też specjalnie mi nie podeszła i porasta kurzem u mnie gdzieś na półce. Ale debiut to jest jednak rzecz z gatunku „must have” – jedna z najlepszych płyt rockowych w historii niemieckiej muzyki rozrywkowej i jednak z najlepszych płyt hard-rockowych tamtego okresu w ogóle.

 A propos „Ride The Sky”  Zeppi wydali  w październiku 1970 Trójkę, na której jest „Imigrant Song”, a wstęp do „Immigrant Song” jest dokładnie taki sam jak do „Ride The Sky”. Tyle, że w „Ride The Sky” Hecht gra to na waltorni, a u Zeppelinów Plant wydaje ten odgłos   paszczą. Kto od kogo to ściągnął? Albo od kogo jedni i drudzy to ściągnęli? Historia jeszcze się na ten temat jednoznacznie nie wypowiedziała.

 Jeszcze powinienem jakoś inteligentnie podsumować cykl, bo to dziś ostatni odcinek. W zasadzie to nie ma czego. Po prostu przez wakacje napisałem o kilku niemieckich płytach z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, które lubię i żeby zasygnalizować, że wtedy tam działo się na scenie muzycznej dużo bardzo ciekawych rzeczy, którymi warto się zainteresować. Poza tym kolega Strzyżu pisze o Can i się nam ta cała pisanina jakby trochę uzupełnia.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.