Gwiazdek nie będzie, zbyt poważna to sprawa. Tak się składa, że gdy osiągnąłem ten wiek, gdy człowiek ma już pewną świadomość co do tzw. ptaszków i pszczółek, ale jeszcze nie do końca wie co i jak, nad Wisłą zaczął się boom wideo. Znaczy, VHSy istniały w Polsce i wcześniej, w latach 80., ale wtedy mało kto był w stanie nawet pomarzyć o własnym odtwarzaczu (nie mówiąc o magnetowidzie z nagrywaniem…), podłączenie takiego do Rubina czy Elektrona było nie lada wyczynem (nam się nigdy nie udało zmusić tego drugiego do odtwarzania koloru czy dźwięku z kasety, więc mieliśmy sam czarno-biały obraz i domyślaliśmy się, o czym gadają), a poza tym cała działalność nie była mile widziana przez władze, jako że na takich VHSach można było przekazywać rzeczy w rodzaju „Przesłuchania” i „Człowieka z marmuru”, tudzież innych bardzo nieprawomyślnych dla PRLu treści. Na początku lat 90. wszystko się zmieniło – odtwarzacz średniej klasy był jak najbardziej w finansowym zasięgu, a i w sklepach się od nich zaroiło, telewizory też pojawiły się lepsze, więc dało się do nich wideo normalnie podłączyć, a i kaset nagle pojawiło się pełno – z reguły wystawiane w pudłach na targowiskach dziesiąte kopie, często nagrywane z niemieckiej telewizji z amatorskim, improwizowanym na żywo tłumaczeniem lektora (można było taką zakupić, albo za nieco mniejszą kwotę dokonać tzw. machniom za swoją kasetę). No i prawnie nie bardzo szło do takich panów, co tym handlowali, się przyczepić – w pierwszej połowie lat 90. kasety audio i wideo mógł wydać i sprzedawać każdy (jak to kiedyś wyczytałem, obowiązywały wtedy jeszcze PRLowskie przepisy, które tyczyły się wyłącznie państwowych firm, jako że w latach 80. nikomu z władz się nie śniło, że prywatna osoba czy firma może wydawać sobie kasety).
Gdyby zrobić plebiscyt na najpopularniejszą serię komediową ery giełd wideo, w cuglach wygrałaby „Akademia Policyjna”. Wtedy nieznajomość (na wyrywki) szczegółów perypetii Hightowera, Mahoneya, komendanta Lassarda czy Zwierzaka groziła wręcz środowiskową i dzielnicową anatemą. Ale na drugim miejscu podium niewątpliwie wylądowałyby „Lody na patyku”. Zresztą ta seria sama w sobie też była taką szarą strefą – panowie handlujący kasetami mieli swoje zasady i smyki z późnej podstawówki nie miały co liczyć na wejście w posiadanie normalnego, „tartacznego” porno czy nawet „Ostatniego tanga w Paryżu” (nie zapomnę, jak to jednemu z kolegów udało się namówić jakimś cudem panów na sprzedanie mu solidnego, ostrego les-porno – oj, szacun na osiedlu miał potem przez miesiące), ale na „Lody na patyku” z reguły machali ręką. Niby golizny i tzw. scen tam nie brakowało, ale gdzie tam temu do pornografii. Niby rodzice pilnowali, niby zwracali uwagę, gdy prezentowane treści wykraczały ich zdaniem ponad to, co 12-latek wiedzieć powinien, ale… jak przyszło co do czego, to się okazywało, że każdy te nieszczęsne „Lody…” doskonale zna. Całość – bo seria liczyła sobie osiem części. Dopiero po latach dowiedzieliśmy się, że to nie były bynajmniej niemieckie (praktycznie wszystkie edycje krążące na VHS były z niemieckim dubbingiem – jeśli były inne, to nie zetknąłem się nigdy), ale izraelskie filmy. I że pierwszą część serii, którą ponoć obejrzało w kinach 40% populacji Ziemi Świętej, producenci Menahem Golan i Yoram Globus (para kuzynów bardzo zasłużona dla kina klasy B, C i D) zgłosili byli nawet jako oficjalnego kandydata do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny w 1978 roku.
O co z tymi „Lodami…” chodzi? Najkrócej mówiąc – druga połowa lat 50. aż po koniec lat 60, Tel Awiw i okolice, trójka kompanów w wieku tuż przed pełnoletniością, pierwsze i kolejne podboje i doświadczenia… czyli coś, co późniejsze pokolenia znają choćby z „American Pie”, ale tutaj podane w bardziej elegancki sposób, mniej wulgarny. No i sporo damsko-męskich scen (im dalej w serię, tym bardziej odważnych, bo te z jedynki dość łagodne jeszcze były) plus porcja życiowych lekcji: na przykład, że nie warto korzystać z usług podrzędnych panienek lekkich obyczajów, bo oprócz porcji męsko-damskich doświadczeń można zarobić też gratis porcję różnych niefajnych żyjątek. I że bycie miłym nie zawsze popłaca, bo panna może dojść do wniosku, że jednak łobuz kocha najbardziej. Do tego całość oprawiona muzyką z epoki – zresztą ponoć lwia część budżetu filmu poszła na opłaty za prawa do wykorzystania piosenek.
No właśnie – „Lody na patyku” kojarzą się tak z samymi filmami, jak i z piosenkami, jakie zostały tam wykorzystane. Ze znaczących wykonawców lat 50. i 60. to chyba tylko Elvisa, Bitli i Stonesów brakuje – znalazło się miejsce i dla Billa Haleya, i Carla Perkinsa, i Little Richarda, i Jerry’ego Lee Lewisa, i Bobby’ego Vintona, i Dela Shannona, i Brendy Lee, i Chubby’ego Checkera, i Cliffa Richarda, i Doris Day, i Fatsa Domino, i Duane’ego Eddy, i Frankiego Avalona, i Gene’a Vincenta, i Pata Boone’a, i Paula Anki, i Ritchiego Valensa, i Roya Orbisona, i Domenico Modugno, i The Tremeloes, i Swinging Blue Jeans (wszystko z reguły w sztandarowych, najsłynniejszych utworach), a nawet Golan i Globus sypnęli kasą na prawo do wykorzystania „For Your Love” Yardbirdsów… Tak więc, oprócz golizny, seria „Lodów” dawała przy okazji młodym widzom możliwość zaliczenia potężnej porcji klasyki muzyki rozrywkowej z ery przedrockowej i samych początków rocka, a do tego pirackie kasety ze ścieżkami dźwiękowymi z całej serii można było bez trudu zakupić, jako że były niezwykle popularne i pewnie niejeden chodnikowy handlarz dzięki nim kupił sobie (sprowadzony rzecz jasna zza zachodniej granicy) szpanerski (choć mocno używany) samochód. I gdyby ludzi z mojego pokolenia zapytać, z czym im się kojarzy na przykład „At The Hop” czy „Diana”, to pewnie większość wymieniłaby właśnie „Lody na patyku” jako pierwsze skojarzenie. Bo już takie „Tutti Frutti” to prędzej by się kojarzyło z dzielnym królem rock’n’rolla Nickiem Riversem, co to do spółki z La Resistance nazi-DDRowców był wykiwał.
Skąd w ogóle takie wspomnienie? Ano, jakoś tak się złożyło, że w lokalnym komisie wygrzebałem czarny krążek ze ścieżką dźwiękową do pierwszej części. I trochę nostalgia mnie wzięła do tych dziwnych, dawnych lat – niby o wszystko było trudniej, ale jak już zdobyłeś jakiś rzadki film czy płytę, to zapoznawanie się z tym było takim małym świętem i zostawało w pamięci na długo. I tak czasem się łapię, że o ile pamiętam do dziś całą masę filmów i płyt, jakie poznałem dzięki nie do końca legalnym kasetom VHS czy magnetofonowym, tak teraz niby wszystko możesz mieć, na wyciągnięcie ręki, ale jakoś mało z tego mi w pamięci pozostaje. Gdzieś ten klimat małego święta się ulotnił. I w sumie trochę szkoda.