Z Grecji na Marsa, a potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek dwudziesty trzeci.
Każda z pierwszych trzech płyty Jona i Vangelisa jest dla mnie w jakiś sposób naj. Debiut jest moim zdaniem najlepszy muzycznie, „Friends…” – najlepiej wyprodukowane, a „Private Collection” jest najładniejsze. No właśnie – ładne, albo bardzo ładne – te określenia najbardziej pasują do tego albumu.
Jest to tak ładna płyta, że już ładniejsza być nie może, bo będzie za ładna. I tak jest już miejscami lekko przelukrowana – na przykład „Italian Song”, ale „Deborah” też nie wiele brakuje. Do tego taki patetyczny „Polonaise”. Chociaż szczerze mówiąc trudno, żeby te utwory były jakoś inne - „Italian Song” to urocza miniatura na początek, „Deborah” to piosenka dedykowana nastoletniej (wtedy) córce Andersona – coś takiego musi być ładne. A „Polonaise” jest dla nas, Polaków. To wspomnienie tej czarnej dupy, w której siedzieliśmy na początku lat osiemdziesiątych – totalnej beznadziei stanu wojennego, który co prawda się właśnie się skończył, ale jego skutki trwały i trwały latami. Teraz można to różnie traktować, że na przykład takie naiwne, ale wtedy liczył się każdy gest wsparcia, nawet jeśli jakieś szarpidruty cos tam napisały. I ten cytat z Poloneza As Dur. Mimo wszystko to bardzo dobre piosenki i dobrze pasują do reszty. Chociaż bardzo piękny erotyk „When The Night Comes” i „progresywny” „He Is Sailing”są na pewno lepsze. Ten drugi pasowałby do debiutu – „One More Time” , czy „I Hear You Now” – coś w tym rodzaju, ale nawet lepsze. Tak cuzamen, do kupy, pierwsza, ta piosenkowa strona (na tym krążku bardzo dobrze widać fabularny podział winyla na strony) jest znakomita. Wydaje mi się, że lepszych piosenek Jon i Vangelis w takim stężeniu, w jednym miejscu nie nagrali. To coś jak strona L płyty ELP „Works”, gdzie mamy piosenki Lake'a z „C'est La Vie” i „Closer to Believing”.
„Horizon”, czyli oryginalnie cała strona druga, jest to coś, co możemy ewentualnie nazwać suitą. U elektroników kilkunastominutowe kompozycje to chleb powszedni, ale najczęściej bywają to swego rodzaju impresje, gdzie dźwięki płyną w rytmie podobnym do fal mózgowych artysty – powiedzmy, że jest to wynik strumienia twórczej świadomości. W tym przypadku mamy do czynienia z uczciwie skomponowaną i przemyślaną kompozycją, która ma swój początek i koniec, wyrazistą melodię i jest kilkuczęściowa. Tak na oko dwuczęściowa, bo mniej więcej do połowy nieco dynamiczniejsza, potem robi się dużo spokojniejsza i bardziej nastrojowa, ale w tych dwóch połowach też możemy wyróżnić kilka części. Na pewno jest to bardzo udany utwór. Nie wiem, czy Vangelis solo nagrał wiele lepszych rzeczy podobnego rodzaju – przede wszystkim piękne melodie, odpowiedni nastrój – po prostu się płynie. Oczywiście wokal Andersona, który pasuje tu bardziej niż idealnie, piękna linia melodyczna partii wokalnych, które szczególnie na początku są w pewnej kontrze do tego, co grają syntezatory. I trzeba zauważyć, że Anderson jest nieco niekonsekwentny – momentami śpiewa „horizon” a momentami „horajzon”. Nie doszedłem jeszcze do tego dlaczego tak robi.
„Private Collection” różni się nieco od dwóch poprzednich płyt duetu – jest najbardziej elektroniczna. Debiut pod względem formy jakby się nieco dystansuje od typowej el-muzyki, „Friends...” jeszcze bardziej stawia na pewno dywersyfikację formy i brzmienia, to ten album to od A do Z klasyczna elektronika, której moim zdaniem najbliżej do Rydwanów Ognia. Jakby nie patrzeć – wyjątkowo piękny album. Nawet powiem, że to jedna z najpiękniejszych płyt lat osiemdziesiątych.
Jeszcze z jednego względu „Private Collection” jest dla mnie naj spośród płyt Jona i Vangelisa – jej słucham najczęściej.