Bardzo udany album wyszedł Holendrom z Knight Area. To już ich szósty studyjny materiał. Przypomnijmy, że promując wydany trzy lata temu Hyperdrive muzycy dotarli do Polski, gdzie w 2015 roku w Katowicach nagrali DVD Hyperlive.
Heaven And Beyond nie przynosi wielkich stylistycznych zmian w stosunku do ostatnich, wspomnianych przed chwilą, wydawnictw. Jednym słowem, ci którzy polubili ich za klasycznie neoprogresywne granie na pierwszych czterech albumach i odczuli pewne rozczarowanie skrętem w stronę bardziej rockowej, czy wręcz hevymetalowej stylistyki, w dalszym ciągu mogą czuć drobny dyskomfort.
Z drugiej strony ta ich najnowsza propozycja jest bardzo przebojowa. Muzycy stawiają na prostsze rozwiązania i nośność materiału idąc w kierunku, w którym na ostatnich płytach podążała Arena. I chyba nieprzypadkowo, bowiem dwa lata temu Knight Area poprzedzała jubileuszowe występy grupy Micka Pointera w Polsce. Do takiego grania predestynuje ich zresztą Mark Smit, wokalista o powierzchowności prawdziwego hevymetalowca, ale też i z głosem, który mógłby dobrze pasować do powermetalowych klimatów.
Żeby jednak nie było… miłośnicy proga znajdą tu całkiem sporo dźwięków dla siebie. Przede wszystkim nie brakuje na Heaven and Beyond świetnych solówek gitarowych, np. w Unbroken, Dreamworld, Heaven & Beyond, Memories, czy w Eternal Light. Ten ostatni instrumentalny drobiazg, może ponownie przywoływać Arenowe Serenity z popisem Johna Mitchella. Mark Bogert, młody gitarzysta Knight Area, mający faktycznie fach w dłoniach i spore czucie, trochę na starszym i bardziej znanym koledze się wzoruje. Na płycie nie brakuje też rozbudowanych figur klawiszowych lidera Gerbena Klazingi, czy też ciężkich, klasycznie progmetalowych rozwiązań (Twins Of Sins, Tree Of Life). A jednak bardzo rzucają się w uszy nieco wzniosłe, symfoniczne refreny. Jest też i miejsce na lekko wodewilowy anturaż w stylu A.C.T. (Box Of Toy) albo totalny hicior prący refrenem do przodu (Starlight). Z kolei otwierający album Unbroken, a już w szczególności zamykający go Memories, mogłyby trafić na któryś z… Nolanowskich rockowych musicali. Podoba mi się ta ich melodyczna przebojowość ubrana w cięższe gitary i okraszona zgrabnymi solówkami. Płyta bez szaleństw, ale słucha się jej przyzwoicie.