Nie słuchajcie tych, którzy twierdzą, że jest to wspaniała płyta. Nie wierzcie też tym, którzy mówią, że jest to płyta beznadziejna. Ona jest dokładnie taka, jaka powinna być. Taka, jaką powinna nagrać grupa Santana i taka, jaką powinien nagrać zespół po ponad czterdziestoletniej przerwie. Bo w podobnym składzie to się panowie ostatni raz na „Caravanserai” widzieli. I teraz postanowili sprawdzić, czy jeśli się jeszcze raz zbiorą razem i wejdą do studia, to czy coś zatrybi. Zatrybiło. Może nie tak, jak co poniektórzy by chcieli, wybrzydzając, że nie dostali nowego „Abraxas”. Ale bez przesady, cudów nie ma. Moi niektórzy koledzy od dyniożarłów kręcili nosami, ale inny mój kolega (też od dyniożarłów), Maciek, przytomnie zauważył, że to najlepsza płyta Santany od jakichś trzydziestu lat. Nie wiem, czy tak faktycznie jest, bo od „Amigos” resztę znam dość pobieżnie, a to co znam, mocno od Czwórki odstaje.
Nie ma co narzekać – Santana IV to naprawdę dobry album. Nie spodziewałem się cudów, chciałem tylko fajnej płyty, utrzymanej w klimacie tych starych klasycznych płyt z początku lat siedemdziesiątych. A Czwórka jest dokładnie taka, od początku do końca.
Pojedyncze utwory, które pojawiły się w radiu nie zrobiły na mnie specjalnego wrażenia. Jednak w całości, to już zupełnie coś innego. Mimo, że muzycznie nie jest ta płyta szczególnie mocna, a przynajmniej tnie ak mocna jak te najbardziej klasyczne dzieła Santany, ale tu najważniejszy jest klimat – właśnie taki jak czterdzieści pięć lat temu. I nie ma tu mowy o jakiejś latynoskiej cepelii, którą później Carlos produkował w sporych ilościach. Inna ważna rzecz – tu naprawdę gra zespół. To nie jest Carlos Santana i wynajęci pomagierzy, tylko to jest faktycznie zespół Santana – pierwszy raz od ponad czterdziestu lat.
Płyta trwa co prawda prawie osiemdziesiąt minut i niby muzycznie nie powala, ale wcale nie nudzi – wchodzi gładko, przyjemnie i nawet nie wiadomo, kiedy się kończy – co już, tyle? Tak szybko? No właśnie – jak się łapnie klimat, to się w tą muzykę wsiąka. Powodów dlaczego tak jest można kilka znaleźć – przede wszystkim jest to bardzo równa płyta – same dobre, prawie dobre, albo bardzo dobre utwory, po drugie – team spirit – słychać, że oni chcą ze sobą grać i że im to jak najbardziej sprawia przyjemność, po trzecie – spontan, zabawa, dobre muzy fruwające nad studiem – fajnie, ale musi być ktoś, kto to jakoś okiełzna – mianowicie producent. Pod tym względem ta płyta jest po prostu dopieszczona i wychuchana – tu każdy dźwięk jest ważny i każdy dźwięk słychać. A nie było to zdanie szczególnie łatwe, bo tu się dużo i gęsto gra. Teoretycznie cały zespół odpowiedzialny jest za produkcję, ale najpewniej najwięcej Shrieve miał do gadania.
Czy ta nowa płyta przyniesie nam jakieś nowe klasyki Santany? Chyba nie. Chociaż znalazło się na niej kilka utworów, które się będzie pamiętać. Ale gitarowa ballada „Suenos” nie do końca z tej najlepszej strony. To utwór, którego cukrzycy nie powinni słuchać – taki słodki, jak skąpany w lukrze – po nim glukoza od razu na 250mg%. Jednak nie da się ukryć, że swój urok ma. Nieco podobny jest „Forgivness”, tyle, że poważniejszy i nie taki słodki. Poza tym fajnie bujający „Yambu” i bardziej rockowy „Shake It”, do tego „Love Makes World Go Around”, „Blues Magic”. Całkiem nieźle.
Ocena tego albumu nie jest taka prosta. Jak wspomniałem – muzycznie jest dobrze, ale nie rewelacyjnie (biorąc pod uwagę te co lepsze płyty grupy Santana) – tak na spokojne siedem gwiazdek. Natomiast fajność i słuchalność – tu jest wiele lepiej, co najmniej na osiem gwiazdek. Razem wypada trochę więcej niż siedem i pół gwiazdki. Niech będzie osiem gwiazdek z minusem i rekomendacja, że warto.