Królowa Amidala była młoda, naiwna, a do tego zaćpana w trzy dupy *. Aż do chwili, gdy tragiczne zejścia kilku jej równie zaprawionych przyjaciół i przyjaciółek nieco otrzeźwiły permanentnie oszołomiony mózg. Gdy kolejnego ranka znów odzyskała (w ograniczonym stopniu) świadomość kompletnie naga w łóżku obok podobnie odzianego nieznajomego / nieznajomej / nieznajomych, podjęła heroiczną decyzję o porzuceniu (a przynajmniej ograniczeniu) nałogów i odnalezieniu tzw. sensu życia…
Przełom lat 60. i 70. przyniósł hippisowskiej kontrkulturze szereg bolesnych, traumatycznych przeżyć. Krwawe nocne szaleństwo bandy Mansona w willi Polańskiego, strzelanina na Kent State University, tragedia na festiwalu Altamont, śmierć Jonesa, Joplin, Hendrixa, Morrisona… Psychodeliczny sen drugiej połowy lat 60. kończył się ciężkim, ponarkotycznym kacem. Zaczęło się poszukiwanie innej rzeczywistości z ograniczonym wpływem wszelkich poszerzających umysł specyfików: zainteresowanie kulturą i filozofią Wschodu, duchowością, mistycyzmem…
Carlos Santana w koniec lat 60. wpasował się idealnie. Grał żywy, dynamiczny rock zmieszany z pulsującą erotyzmem muzyką latynoską i elementami jazzu i bluesa. Jak znakomita większość muzyków tego czasu, prawie nie wychodził z narkotycznego ciągu (ponoć oglądając film z festiwalu w Woodstock, bardzo się zdziwił widząc siebie na ekranie, gdyż z uwagi na długi trip na LSD nie pamiętał w ogóle swojego koncertu). I w pewnym momencie podjął decyzję o porzuceniu takiego trybu życia. Także z powodów muzycznych: jeden z perkusistów pod wpływem dragów prawie opuścił ten świat z uwagi na wylew krwi do mózgu, inni muzycy zamiast grać swoje, nieprzytomnie coś brzdąkali na scenie… Carlos kopnął narkotyki w kąt i zaczął szukać sensu życia u hinduskiego guru Sri Chinmoya (z którym zapoznał go inny uczeń Chimnoya, John McLaughlin).
Pierwszą płytą nowego, odrodzonego Carlosa była wydana w roku 1972 „Caravanserai”. Zmiana stylu życia przeniosła się na zmianę w muzyce. Mniej było w tej muzyce latynoskich rytmów i latynoskiej zmysłowości, więcej elektrycznego jazzu fusion, mniej rozrywkowego, bezrefleksyjnego grania, więcej zadumy, stonowania. Sam Carlos mówił w roku 1972 o tym albumie: „Na mojej drugiej płycie, „Abraxas”, ludzie odkryli gorącą miłość na tylnych siedzeniach samochodów. Na „Caravanserai” odkrywają miłość wewnętrzną, która mieszka w ich sercach i duszach”.
„Karawanseraj” to głównie muzyka instrumentalna, z jedynie trzema wyjątkami. Pierwszych pięć kompozycji tworzy jedną, dwudziestominutową całość. Od subtelnego, nastrojowego wprowadzenia w „Eternal Caravan Of Reincarnation” (przypominającego trochę klimatem „Singing Winds Crying Beasts” z „Abraxas”) rozwijającą się w rockowo-funkowe instrumentalne granie w klimacie fusion jazz „Waves Within” i „Look Up”. Krótka, zwięzła piosenka „Just In Time To See The Sun” i wchodzimy w najlepszą rzecz na płycie – „Song Of The Wind”. Sześć minut Santany w najlepszym stylu: piękny, delikatny, eteryczny wstęp gitary Carlosa rozwijający się w efektowny instrumentalny popis, z gitarowym duetem Carlos Santana – Neal Schon. To utwór bez kompleksów stający obok innych gitarowych perełek w rodzaju „Europy” czy „Samby Pa Ti”.
Kolejny na płycie, prawie ośmiominutowy „All Of The Love Of The Universe” to wręcz credo Santany AD 1972. Uduchowiona, podniosła, chwilami ocierająca się o flamenco, znów z efektownym duetem elektrycznych gitar obu kompozytorów, pełna religijnego wręcz uniesienia kompozycja Santany i Schona podtrzymuje wysoki poziom ustanowiony przez poprzedniczkę i efektownie zamyka pierwszą stronę albumu, będącą jakby dźwiękowym zapisem podróży (na Wschód?) po doświadczenie.
Następne trzy kompozycje to ukłon w stronę „typowego”, latynoskiego grania Santany. Zagrany na instrumentach perkusyjnych „Future Primitive” efektownie przechodzi w ostatni na płycie utwór instrumentalno-wokalny – kompozycję Antonio Carlosa Jobima „Stone Flower”, znów z tym charakterystycznym, latynoamerykańskim pulsem typowym dla Carlosa. W podobnym duchu utrzymany jest „La Fuente Del Ritmo” – istotny ze względów personalnych: w nagraniu tym na elektrycznym fortepianie debiutuje Tom Coster, odtąd częsty muzyczny partner Santany.
Wieńczący całość „Every Step Of The Way” to rzecz w innym klimacie. Przypomina trochę późniejszą o sześć lat perełkę symfonicznego jazzu – „Children Of Sanchez” Chucka Mangione. Efektownie rozwijająca się kompozycja utrzymana w klimacie jazz-rocka w stylu fusion, z coraz bogatszą, narastającą orkiestracją, pięknie zamyka ten efektowny album.
„Caravanserai” to płyta przejściowa. Z jednej strony Santana kontynuuje swoje latynoskie granie, z drugiej – zaczyna penetrować nowe rejony, które wkrótce zbada głębiej choćby na płytach „Welcome”, „Illuminations”, „Love Devotion Surrender” czy „The Swing Of Delight”. Płyta bez singlowych przebojów, wymagająca skupienia, jakby trochę dziś zapomniana. Niesłusznie.
* - patrz recenzje Jefferson Airplane autorstwa Krisa i Wojciecha Kapały