Poczynania tej niemieckiej formacji śledzę i to z dużą sympatią od ponad sześciu lat czyli od wydania ich drugiego albumu Avoid The Light. Dali się wtedy poznać jako zespół zgrabnie balansujący między instrumentalnym post rockiem a klimatycznym, przestrzennym i atmosferycznym post metalem. W promocji pomogło im wówczas z pewnością zaproszenie na płytę frontmana Katatonii, Jonasa Renkse, który zaśpiewał w jedynym wokalnym utworze na albumie. To zresztą cecha charakterystyczna ich pierwszych trzech krążków – zaproszony gość wykonuje jeden numer. Jednak na dwóch ostatnich albumach panowie porzucili tę zasadę. Już na The Flood Inside znalazło się kilku zaproszonych wokalistów, na Trips pojawia się Petter Carlsen. A to wszystko to tylko bardzo symboliczny przykład ewolucyjnych zmian w ich obozie. Bo tak naprawdę ich dzisiejsze granie ma niewiele wspólnego ze stylem zaprezentowanym na wspomnianym Avoid The Light i jest konsekwencją systematycznych poszukiwań nowego brzmienia.
Na Long Distance Calling i The Flood Inside dało się zauważyć ukłony w kierunku hard rocka i rocka psychodelicznego rodem z lat siedemdziesiątych. Tu też elementy takowe usłyszymy, niemniej artyści skręcają tym razem w kierunku lat osiemdziesiątych (w czym nie są chyba już dziś oryginalni). Pokazuje to już otwierający całość Getaway. Rytmiczny, wręcz taneczno – dyskotekowy (!), z ejtisowymi klawiszami i z wykorzystaniem vocodera. Reconnect z kolei przynosi jeszcze jedną zmianę w ich stylu. Śpiewający wysoko i z taką „wzniosłą” manierą Petter Carlsen natychmiast przywołuje dokonania… Muse. Zresztą nie tylko o wokal tu chodzi. Znajdziemy tu bowiem rozwiązania aranżacyjne czerpiące z tzw. rocka alternatywnego i progresywnego. Potwierdza to następny Rewind czy przebojowo bezczelny Lines, nieprzypadkowo wybrany do promocji albumu. Wręcz punkowo rozpędzony refren mógłby zawładnąć stadionem na niejednym rockowym festiwalu. Dla odmiany, między wspomnianymi kompozycjami, mamy masywną i ciężką Traumę z gitarowym popisem w lekko orientalnej poświacie. Nie można nie wspomnieć o najdłuższym w zestawie, bo prawie 13 – minutowym Flux. Wielowątkowym, chwilami psychodelicznym, idealnie nadającym się do rozbudowanej improwizacji i do tego zaopatrzonym w ciekawe gitarowe solo.
Cóż, po latach terminowania w Superball Music Niemcy awansowali do macierzystej Inside Out i nagrali najbardziej różnorodny w swojej historii album. Płytę pokazującą zespół, który nie lubi stać w miejscu. Już jestem ciekawy, w jakie rewiry zaprowadzi ich kolejny krążek?