Na okładce demonek z rozdziawioną mordą. Nie tyle mającą wywołać strach, co niemal śmiejącą się. Najwidoczniej był to zamierzony zabieg. W sumie nie taki diabeł straszny. Podobnie jak z tą płytą.
Historię Uriah Heep wszyscy w miarę znamy. Start był obiecujący, co płyta, to lepsza, co zowocowało sukcesem artystycznym i komercyjnym w pierwszej połowie lat 70-tych. Sukcesem - dodajmy - jak najbardziej zasłużonym. W końcu była to kapela z niezłym kopem, nie nastawiona jedynie na decybele, lecz również na pewne – nie za wysokie, ale jednak – ambicje. Jednakże nie wszystko trwało wiecznie; przyszedł sukces, pojawiły się problemy: prochy, wóda i gwiazdorzenie. Zespół zaczął się staczać, zaczęła się rotacja składem. Jednak to nie pomogło, nowy zaciąg był słabszy niż poprzedni, co dobitnie odbiło się na kolejnych wydawnictwach formacji. W końcu zaraz na początku lat 80-tych panowie dali sobie spokój i Heep dokonali żyowota. Jak się miało okazać, na kilka lat tylko.
„Abominog” ukazał się w roku 1982 roku i był pierwszym z albumów, na których Heep odbijali się od ściany do ściany (czyt. styli muzycznych) próbując odnaleźć dla siebie miejsce w nowych czasach z uporem godnym lepszej sprawy. Szczerze muszę przyznać, iż o ile kolejne płyty kuleją niesamowicie, o tyle „Abominog” będę bronił. Szału nie ma, związków ze starym brzmieniem tyle co kot napłakał, ale wciąż to muzyka na poziomie.
Zaczyna się od „Too Scared To Run” – szybki motoryczny numer, jako jeden z niewielu brzmiący jak klasyczny Heep tyle, że w nowszym opakowaniu. Potem już zaczyna się eksperymentowanie z bardziej przyziemnym i przebojowym graniem gdzieś z okolic Foreigner. Słychać to zwłaszcza w takich „Hot Night In A Cold Town”, „That’s The Way It Is”, czy „Chasing Shadows” w których to Peter Goalby śpiewa bardzo „pod” Lou Gramma. W tym przypadku lżej nie znaczy wcale gorzej. W „On The Rebound” nie drażni nawet dyskoteka we wstępie, gdyż poźniej jest konkretniej. Nawet takie mniej porywające numery jak balladujący „Prisoner” i trochę nijaki „Hot Persuasion” wypadają całkiem nie najgorzej. Gdyby tak tylko nieco ckliwe i cukierkowate partie syntezatorów zastąpić starym, poczciwym Hammondem byłoby w wiele ciekawiej, gdyż gitara Boxa nadaje sama z siebie tego klasycznego hard-rockowego kopa tu i ówdzie. Na szczęście na koniec zachowano najlepsze, gdyż „Sell Your Soul” to znów nawiąznie do starego, dobrego Heep. Podniosła, nieco fanfarowa melodia we wstępie kojarząca się nieodpoarcie z podobnie brzmiącymi „Pilgrim” (ze „Sweet Freedom”), „Dreams” (z „Wonderworld”), czy „A Year Or A Day” (z „Return To Fantasy”) z fajnymi quasi-pomaptycznymi chórkami w refrenie. Nie ma co, jest to najlepszy numer na krążku. Całość zamyka „Think It Over” – znów miłe przebojowe, tutaj niemal stricte popowe granie. Miłe zakończenie, zwłaszcza słuchając znów dwojącego i trojącego się Boxa.
„Abominog” jest płytą tamtych czasów; prostą, przebojową, nie za bardzo wyszukaną, mającą raczej niewiele wspólnego z tym, co Juraje grali dekadę wcześniej. Stękać nie ma co, najwidoczniej na to było ich wówczas tylko stać. Krążka broni ponadto fakt, że potem było już tylko gorzej i na dobrą sprawę jest to ich najlepsza pozycja do czasu „Sonic Origami” z końca lat 90-tych.
A to bardzo długo... więc psioczyć nie ma co. Zwłaszcza, że to naprawdę przyzwoity album.