Fred (Czaruś Pazura) w filmie „Chłopaki nie płaczą” stwierdził był: Kiedyś zaufałem jednej kobiecie. Rękę bym sobie dał za nią uciąć. I co? I teraz bym kur*a nie miał ręki. Lekcja numer jeden: do materiałów promocyjnych dostarczanych przez zespoły i wytwórnie należy podchodzić z dystansem. W zapowiedziach debiutanckiej płyty tyskiego The Adekaem można było w każdym razie przeczytać, czego to w muzyce tegoż zespołu nie będzie: psychodeliczno-eksperymentalno-freejazzowe odloty, hard rock, klasyczny rock, pop rock… Gdybym miał nieco mniejsze doświadczenie muzyczne, mógłbym w takie zapowiedzi uwierzyć. I co? I bym się rozczarował.
Mamy tu bowiem do czynienia z rockiem neoprogresywnym w dość tradycyjnym wydaniu. Melodyjne gitarowe sola, zmiany tempa, rytmu i nastrojów, klawiszowe pochody – takich płyt było już setki… Gitarowe otwarcie na klawiszowym tle w floydowskim stylu? Proszę bardzo, „The Day”. Podniosły syntezatorowy wstęp? Dostajemy na dzień dobry w „Apocalypse”. Kombinowanie z tempami i klimatami, sklejanie utworu z kilku mniejszych części? „Apocalypse” po majestatycznym wstępie oferuje sympatyczną rockową galopadę, przechodzącą w spokojny finał z gilmourowską solówką na gitarze… Tu i tam panowie próbują trochę pokombinować, wyjść poza neoprogowe schematy. Choćby w całkiem przebojowej „Loolicie”, z bardziej hammondowymi brzmieniami klawiszy i z ciekawą grą sekcji rytmicznej, czy również dość chwytliwemu, dynamicznemu "Keep Calm". Choćby w „It’s Calling Me” – melodyjnym, spokojnym, z fajnie budowanym nastrojem i ładnymi partiami klawiszy.
Z drugiej strony zastanawiam się, czy końcowy obraz „The Adekaem” to nie jest efekt dość istotnej modyfikacji wyjściowej koncepcji. Choćby dlatego, że w notce można przeczytać, iż kompozycje są instrumentalne, bo panowie nie znaleźli takiego wokalisty, który by pasował do ich nagrań – a na płycie jednak lwia część utworów partie wokalne posiada, są też całkiem zgrabne teksty, choć wokalista (całkiem niezły swoją drogą, choć o nieco specyficznej manierze) opisany jest jako gość… Może na początku ta muzyka była dużo bardziej nieokiełznana, niekonwencjonalna i gdzieś po drodze się przepoczwarzyła w dość standardowy neoprog? Zamieszczony na płycie jako bonus długi studyjny jam zdaje się to potwierdzać, bo panowie chwilami bardzo przyjemnie tam odjeżdżają… A i w poszczególnych utworach, gdyby się uważnie wsłuchać, różne drobne smaczki się pojawiają (np. „Wake Up” – przy bliższym wsłuchaniu się w podkładzie dzieje się nieco ciekawych rzeczy).
Jak na razie, dostaliśmy płytę głównie dla fanów neoprogresywnego grania – ale trzymam kciuki, żeby panowie z The Adekaem rozwinęli skrzydła na kolejnym albumie. Mam wrażenie, że ich na to stać.