To nie tak miało być. Tak sobie wymyśliłem, żeby rok 2016 rozpocząć z „1916” – bo płycie za parę tygodni minie ćwierć wieku od premiery, Lemmy’emu w Wigilię 2015 stuknęła siedemdziesiątka, a w lipcu minie 100 lat od rzezi nad Sommą, której poświęcono utwór tytułowy. Niestety, parę dni temu okazało się, że będzie to kolejna recenzja in memoriam. W ciągu niespełna dwóch miesięcy do Würzela dołączyli najpierw Phil Taylor, a potem sam Lemmy. I z czterech facetów, którzy nagrywali „1916”, został nam tylko Campbell…
Różnie przyjęto ten album, gdy się ukazał; pamiętam choćby niezbyt pochlebny tekst w „Tylko Rocku”. Generalnie recenzenci trochę pojeździli po płycie: że komercja, że ballady, że zespół zagubił się w eksperymentach… Komercyjny? No dobra, jest tu kilka utworów mających fajną, zapadającą w pamięć melodię i mniej surową produkcję, na czele z „Going To Brazil”. Ballady też są, po jednej na koniec każdej ze stron longplaya – fakt, „Love Me Forever” to mogło być zaskoczenie, bo Lemmy i Motörhead z takim graniem się nie kojarzyli. A o utworze tytułowym, gdzie szefowi Motörów towarzyszy automat perkusyjny, syntezator i wiolonczela, to już nie wspomnę.
Ha, tylko co z tego. Motörhead to Motörhead: „Love…” ma niby delikatny, nastrojowy, gitarowy początek, jak na balladę o końcu związku przystało, ale jak cały zespół wejdzie z impetem tuż przed refrenem, a Wujek Kurzaja zachrypi na cały głos, to od razu robi się klimat jak najbardziej Motörheadowy, a i gitarowe solówki mają należycie przybrudzone brzmienie. To samo z takim „Going To Brazil” czy „No Voices In The Sky”: fakt, mają te kawałki przebojowy potencjał, są chwytliwe, oparte na fajnych melodiach, ale zespół grzeje w nich po swojemu, a Lemmy też chrypi tak, jak zawsze to czynił. Z kategorii eksperymentów na pewno trzeba jeszcze wspomnieć o „Nightmare/The Dreamtime”: w sumie byłby to dość typowy Motörowy kawałek, gdyby dodać sekcję rytmiczną i nieco więcej gitarowego hałasu. A tak powstała rzecz intrygująca: na tle gitary i dyskretnych klawiszy Lemmy w typowy dla siebie sposób (no dobra, tu akurat chrypi mniej) wyśpiewuje opowieść o koszmarnym śnie (odlocie). No i jest jeszcze „Angel City”, w którym niespodziewanie gitarowy czad uzupełniają dęciaki. Choć to akurat wydaje się to średnio trafionym pomysłem. Poza tym mamy klasyczny Mötorhead: szybką jazdę do przodu, bez trzymanki, ze schrypniętym Lemmym wyrzucającym ze siebie kolejne linijki tekstu w furiackim tempie.
„1916” to była kolejna rzecz, z którą po raz pierwszy miałem styczność dzięki pirackim kasetom. Z jakiegoś powodu pan wydawca lekko zamieszał: zamienił „Shut You Down” i „Ramones” miejscami. Co dało ciekawy efekt: najpierw półtorej minuty punkującej jazdy bez trzymanki i nagle wchodzi utwór tytułowy. Dla fanów Motörów to musiał być prawdziwy szok: smutno brzmiący syntezator, automat perkusyjny imitujący wojskowe werble, elegijnie płacząca wiolonczela i Lemmy znacznie bardziej melodyjny, stonowany niż zazwyczaj – czegoś takiego jeszcze nie było. Takie rzeczy to jednak ryzyko: minimalnie przesadzisz i wyjdzie zbyt ckliwie, zbyt słodko – Lemmy na szczęście tego uniknął i wyszła smutna, ponura opowieść o bezimiennych dzieciakach ginących podczas rzezi nad Sommą. Ryzyko się opłaciło, bo utwór tytułowy bardzo ciekawie puentuje tą płytę. Jak na Motörów eksperymentalną i nietypową, ale udaną i na pewno nie przynoszącą im wstydu.
Lemmy, Philthy, Würzel – gdziekolwiek jesteście, nawalcie się do oporu, zasłużyliście. My też za Was wypijemy.