Grupa Besides to dosyć szczególny zespół na całkiem już sporej post-rockowej scenie w Polsce. Dlaczego? Nie są wszak awangardą stylu, prekursorami kładącymi podwaliny pod tę muzyczną niszę. Przed nimi było wielu, na czele z formacją Tides From Nebula, która osiągnęła międzynarodowy rozgłos i jest do dziś naszą post – rockową wizytówką. A jednak kwartet zrobił rzecz wyjątkową - zdecydował się ze swoją nieprostą, instrumentalną muzyką wystartować w komercyjnym telewizyjnym show i… wygrał, otwierając oczy wielu przedstawicielom muzycznego mainstreamu i licznym słuchaczom, którzy za bardzo do tej pory nie wiedzieli, że… tak można. Chciałoby się powiedzieć, że dzięki nim instrumentalne dźwięki, bez nośnych tekstów oraz klasycznych zwrotek i refrenów, trafiły pod strzechy, docierając tam, gdzie pewnie nigdy by nie dotarły.
I za to im chwała. Swoisty sukces dał drugie życie ich debiutowi We Were So Wrong, początkowo wcale nierozchodzącemu się jak świeże bułeczki, w tym roku jednak wznowionemu ze względu na duże zainteresowanie. To niewątpliwie dało im kopa, czego efektem jest ten oto drugi album.
Drugi krążek, w którym artyści delikatnie zmieniają swoje oblicze. Spokojnie, wszyscy ci, którzy odkryli ich i pokochali za to, co dotychczas, nie powinni być zawiedzeni. Bo pewne pryncypia pozostały. To w dalszym ciągu instrumentalne kompozycje (tym razem jest ich mniej niż na debiucie, bo tylko osiem) operujące zazwyczaj nostalgicznym klimatem, subtelnym nastrojem, bardzo ładną melodyką i nośnością, chwilami może i na miarę słynnego May I Take You Home. Utwory bazujące na dużych emocjach w odbiorze muzyki, zmuszające swoją ilustracyjnością do uruchomienia wyobraźni.
Gdzież zatem te odmienności. Po pierwsze, producentem materiału został Maciej Karbowski ze wspomnianego już tu Tides From Nebula i… chyba troszkę to słychać. Już otwierający całość bardzo udany Of Joy pachnie brzmieniem i pomysłami warszawiaków z okolic singla Hollow Lights i późniejszego albumu Eternal Movement. Generalnie jest mniej przestrzeni, a więcej gęstszego, przybrudzonego brzmienia gitar. Z drugiej strony, w każdej kompozycji czają się spore pokłady elektroniki w bardziej ambientowej formie. Większość numerów jest silnie skontrastowana. Tak jak Fluttering, który na początku i na końcu potrafi urzec melancholią, a w środku zabić wręcz zgiełkiem masywnej ściany gitar. Te ostanie powalają też mocą w kończącym całość Of Sorrow. Moim faworytem jest jednak piąty Cauterized, w pierwszej części jakby inspirowany muzyką Japończyków z Mono, potem w środkowej odsłonie nabierający marszowości, by na końcu zyskać żywszej rytmiki. Taka wielowątkowość to zresztą cecha praktycznie wszystkich zawartych tu utworów. Sztandarowy pod tym względem jest najdłuższy w zestawie, ponad ośmiominutowy Remained.
Everything is to bardzo udany krążek. Choć może w dalszym ciągu nie grzeszy w swojej szufladzie oryginalnością, jest zdecydowanie mocniejszy, odważniejszy i lepszy od debiutu. Pozycja obowiązkowa dla miłośników stylu.