„Artyści w moim wieku nagrywają zwykle albumy z coverami, albo duety. Nowy materiał… może sprzeda się z dziewiętnaście sztuk” – David Crosby o „Croz” (płycie z materiałem premierowym).
Van Morrison albo to słyszał, albo nie słyszał. W każdym razie zrobił tak, jak „radził” Crosby artystom w wieku circa about siedem dych. Duety ze swoimi na nowo obrobionymi piosenkami. A ci drudzy w duetach no to sama śmietanka – patrz na track-listę. Kogo tam nie ma? Chyba tylko Lady Gagi. Nie, to nie żart. Po tym co ostatnio zrobiła z Tonnym Bennetem, to spokojnie i z Morrisonem mogła zaśpiewać jakąś piosenkę – bez żadnej obciachu. Krótki rzut okiem na zaproszonych gości i można się zorientować, że Van nie ma zamiaru kombinować niczego nowego, czego by już wcześniej nie robił. Cała plejada znanych i nieco mniej znanych postaci z kręgu jazzu, bluesa, rocka i soulu – czyli będzie to co było na płytach Morriosna od „zawsze” – mieszanka tych wszystkich stylów.
Nagrywanie swoich własnych piosenek na nowo jest procederem znanym i powszechnym. Pierwszy raz z czymś takim spotkałem się trzydzieści lat temu – była to płyta Hammilla „The Love Songs” – wyszło rewelacyjnie. Potem był min. Hackett i jego „Genesis Revisited” – też wyszło znakomicie. Była też Kate Bush i „Director’s Cut” i znowu Hackett – „Genesis Revisited II” – te, to lepiej, żeby się nie ukazywały. Jeszcze w takie rzeczy, z różnym skutkiem zresztą bawiły się miedzy innymi Camel, Strawbs, Twisted Sister i Bóg wie kto jeszcze.
Jeżeli chodzi o Duety Vana Morrisona to uczucia mam bardzo mocno ambiwalentne. Z jednej strony rzecz zgrabna, sympatyczna, dobrze zrobiona i fajnie słuchalna. Z drugiej – taka emerycka – bo taka gładka, spokojna, jakby bez jaj. A na pewno bez tej charakterystycznej dla muzyki Morrisona szlachetnej chropowatości i surowości. Tym razem swoim nazwiskiem sygnuje muzykę zbyt łatwą i zbyt lekką. Trochę też i hispterską, bo na tyle łatwą, że byle snob może szpanować, że on teraz słucha Morrisona. Którego jeszcze tydzień temu od Morriseya nie odróżniał. A płyta bardzo popularna – w Wielkiej Brytanii pierwsza piątka na listach.
Takich kilka spostrzeżeń: Im numer starszy, tym jego wersja z Duetów wypada słabiej i prawie wszystkie duety z wokalistkami wypadają gorzej niż te z facetami - z wyjątkiem „Rough God…” zaśpiewanego z córką Shaną. I jeden, jedyny wyjątek, kiedy ta nowsza wersja jest lepsza od oryginału – „Streets of Arklow”, zaśpiewane w duecie z Mickiem Hucknallem – właśnie on jest tu „wartością dodaną”. Na porównywalnym poziomie są - „Whatever Happened to P.J. Proby” – i oryginał, i nowa wersja raczej przeciętne, i te nagrane ze starymi wyjadaczami, jak Farlowe, Winwood, Fame (tu może trochę przestylizowane na wczesne lata sześćdziesiąte), Taj Mahal i Knopfler. Może te wykonania nie dorastają do oryginałów, ale próbują i mimo wszystko wnoszą coś nowego.
No to za co siedem gwiazdek? Bo to dobra płyta. Nawet jeżeli wersje pierwotne lepsze, to z tego – absolutu nie da rady poprawić, a większość tych utworów to klasyka muzyki rozrywkowej i to taka nie do wyjęcia. Druga rzecz – Duety przybliżają Morrisona masom. Pisałem tam coś o hipsterach, ale mam nadzieję, że to raczej znajdzie się kilku młodych, kumatych ludzi, którzy dzięki temu krążkowi odkryją Vana dla siebie. A po trzecie – dobrze się tego słucha.