ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Bon Jovi ─ Slippery When Wet w serwisie ArtRock.pl

Bon Jovi — Slippery When Wet

 
wydawnictwo: Mercury 1986
 
1. "Let It Rock" Jon Bon Jovi, Richie Sambora 5:25
2. "You Give Love a Bad Name" Bon Jovi, Sambora, Desmond Child 3:44
3. "Livin' on a Prayer" Bon Jovi, Sambora, Child 4:09
4. "Social Disease" Bon Jovi, Sambora 4:18
5. "Wanted Dead or Alive" Bon Jovi, Sambora 5:08
6. "Raise Your Hands" Bon Jovi, Sambora 4:16
7. "Without Love" Bon Jovi, Sambora, Child 3:30
8. "I'd Die For You" Bon Jovi, Sambora, Child 4:30
9. "Never Say Goodbye" Bon Jovi, Sambora 4:48
10. "Wild in the Streets" Bon Jovi 3:54
 
Całkowity czas: 42:22
skład:
Jon Bon Jovi – lead vocals, rhythm guitar; Richie Sambora – lead guitar, backing vocals, talkbox on "Livin' on a Prayer"; Alec John Such – bass, backing vocals; Tico Torres – drums; David Bryan – keyboards, backing vocals; Bruce Fairbairn – producer; Bob Rock – engineer / mixer
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,3

Łącznie 9, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
19.04.2015
(Recenzent)

Bon Jovi — Slippery When Wet

Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli

 

Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu.

 

  • No cóż. Ta chwila musiała nadejść – mruknąłem.
  • Bon Jovi! Nareszcie! – Tośka radośnie zamerdała ogonem – Nie rozumiem tylko, dlaczego się przed nimi broniłeś. Wszyscy wiedzą, że jesteś taki fan, a będziesz o nich pisał dopiero teraz, prawie po roku od pierwszej recenzji o pudel metalach.
  • To są jakieś oszczercze kolumny! Kto powiedział, że jestem fanem Bon Jovi? Kudłaty, powiedz, kto mnie tak oczernia?
  • No wiesz, w zasadzie to nikt… - Toska zaczęła kombinować, żeby za dużo nie powiedzieć.
  • Twoja Pani pewnie tak mówi. Otóż nie jest to prawda. Mam tylko dwie ich płyty – „Slippery When Wet” i „New Jersey”, a podoba mi się jeszcze jedna piosenka – „Runaway”. Jak na ponoć zagorzałego fana deko mało, no nie? Zdecydowanie bardziej podoba mi się Sambora solo, bo mam wszystkie trzy jego krążki.
  • No ale wiem, że te dwie płyty bardzo lubisz, bo dosyć często bierzesz to je sobą na drogę do roboty.
  • Lubię jak, faktycznie, od zawsze, od kiedy się tylko ukazały, a „New Jersey” kupiłem nawet kiedyś na ruskim winylu. Tylko mam z nimi, znaczy z Bon Jovi problem. Bo mi tak bardzo do pudel metalu nie pasują.
  •  - Ikona gatunku nie pasuje ci do gatunku?! No toś  walnął niezłą herezję– Tośka  z wrażenia łbem pokręciła.
  • Bo oni dla mnie bardziej AOR niż pudel. Bardziej od Foreignera, a nie od Kiss.  A Foreigner, wbrew temu, co o nich mówił Szewczyk w Wideotece, to jednak nie jest metal. No nie pasują mi i już.
  • A wiesz co z tego, że ci nie pasują?
  • Co?
  • Nic. Dokładnie nic. Ty se możesz, a oni i tak są ikoną pudel-metalu.

Skrzywiłem się. Głupi kundel ma rację (Tylko nie kundel, jestem rodowodowym goldenem! – przyp. Tosia)(Nie masz rodowodu – przyp. autor)(Bo skąpicie stu czterdziestu złotych, żeby mi w związku odpowiednie papiery wyrobić – przyp. Tosia)(A co byś z nim robiła? Na zawody żadne nie pojedziesz, bo cię nie wpuszczą, zachować się nie umiesz – przyp. autor)(Powieszę sobie na ścianie nad legowiskiem, tylko pani musi te jedne kwiatki przewiesić – przyp. Tosia)(Ale tam nie ma żadnych kwiatków – przyp. autor)(Nie o tym legowisku mówię, przecież ja już tam nie śpię – przyp. Tosia)(Acha, TO legowisko, czyli kanapa w salonie, no nad nią faktycznie jakiś obraz z kwiatkami wisi – przyp. autor). Dobra. Koniec dygresji. Jeszcze raz.

Skrzywiłem się. Głupi ku… Tośka ma rację. Se mogę. Bon Jovi jest wszem i wobec uważani za jedną z najbardziej prominentnych grup pudel metalowych I tak już pewnie zostanie. Chociażby dlatego piszę (Piszemy! – przyp. Tosia) o nich w tym cyklu.

 - Ale wiesz – wtrąciła się Tośka z poważną miną – Twoje wątpliwości zmuszają do pewnego zastanowienia nad tym, co to jest/było ten pudel metal. Jakieś ewentualne granice stylistyczne. Chociażby to, że ty, taki znawca gatunku, kwestionujesz przynależność właśnie Bon Jovi do pudli, jest zastanawiające. Jak scharakteryzować pudla?

 - No  to jest proste – grają ostrego rocka, ale pod radio i wyglądają jak małpy.

 - Dress-code jest pociągającym, ale trochę wyprowadzającym na manowce kryterium. Sam pisałeś kiedyś, że Queensruche i Dream Theater z imidża ty były pudle jak ta lala.

 - Bo były. I to nie tylko z imidża. „The Warning”, mimo, że dosyć mocno opierające się stylistycznie na NWOBHM i Judas Priest, to jednak płyta z metalem amerykańskim. A Drimy z Dominicim to taka trochę ambitniejsza Giuffria.

 - Oj, uważaj bo ci się dostanie za tą „ambitną Giuffrię” od fanów DdT.

 - Za co mi się ma dostać? – zdziwiłem się – Wystarczy  posłuchać „Afterlife” i „Status Seeker” z debiutu, to łatwo się można przekonać gdzie pod koniec lat osiemdziesiątych było Dream Theater. Dopiero później oba zespoły poszły sobie, swoją własną drogą.

 - Zwróć też uwagę na to, że wiele starszych kapel, które  przetrwały do lat osiemdziesiątych też zaczęło wyglądać – Legs Diamond, Riot, o których zresztą pisaliśmy. Albo Y&T, Quiet Riot, których napisać powinniśmy.

 - Kiss też i wujek Cooper też – wtrąciłem się.

 - Nie tylko. Celtic Frost w początkach swojej kariery też wyglądali bardziej na kumpli Ratt, a nie specjalistów od ekstremalnego metalu. Wygląd nie będzie tu kryterium. Poza tym to nie pudlowaci wymyślili kolorowe wdzianka. Rock zawsze był malowniczy, począwszy od połowy lat sześćdziesiątych. Wielu kapelom AORowym też nic nie brakowało – chociażby Styx, czy Journey. Hard-rockowcom również. Bo to nie było przecież tak, że wszyscy gajerki, albo ramoneski, aż tu nagle przyszli pudle i rock zaczął wyglądać jak tania dziwka. Wcześniej też tak potrafił wyglądać, tylko był może nieco mniej umalowany.

 - Marc Bolan – znowu się wtrąciłem.

 - Słusznie. Tak samo umalowany. Ale Bolan miał gustowniejszy makijaż.

Dobrza. Koniec dywagacji na temat stylistyki pudel-metalowej w muzyce i ubiorze, wróćmy do Bon Jovi.

Z kilku powodów   od początku skazani byli na sukces. Chociażby dlatego, że już pierwszy utwór, „Runaway” stał się sporym hitem. Tyle, że hit był, ale zespołu nie było.(Coś podobnie jak z Procol Harum).  Potem był już zespół, ale jego kariera nie toczyła się tak, jakby wszyscy chcieli. Owszem, zdobyli sporą popularność jako wymiatacz koncertowy (ponoć już wtedy byli naprawdę świetni), płyty sprzedawały się dobrze, ale w stosunku do zainwestowanych środków efekt był niezbyt zadowalający.  Wytwórnia nawet przebąkiwała o wywaleniu zespołu na zbitą twarz. Dostali jednak jeszcze jedną szansę i do pomocy Desmonda Childa. Na pół roku wyjechali do Vancouver, gdzie czas dzielili na pracę w studiu i kluby ze strip-teasem. Dlatego też  taki tytuł całej płyty, a nie „Wanted Dead Or Alive”, jak planowano na początku. Niestety nie ostał pierwotny pomysł na okładkę z dziewczyną w mokrym podkoszulku, tylko zastąpiono to widokiem mokrego worka na śmieci. W czasie sesji powstało aż trzydzieści piosenek i zespół miał lekki problem z nadmiarem bogactwa. Z pomocą przyszli fani, którym puszczono te utwory i kazano wybrać dziesięć z nich na płytę. Na ile ich wybór pokrywa się z tym pokrywa się z tym, co faktycznie się znalazło na krążku – nie wiadomo, częściowo – na pewno. Inna sprawa, że po dwóch albumach takich sobie Bon Jovi wydało coś, co miało bardzo mocne papiery, żeby zaszaleć na listach – ze sześć, siedem numerów spokojnie nadawało się na single, a całość robiła wrażenie wydawnictwa typu „The Greatest Hits”. Przede wszystkim bardzo zróżnicowany materiał – trochę szybciej, trochę wolniej, trochę bardziej hard-rockowo („Let It Rock” i „Raise Your Hands”), bardziej AORowo („Without You”) no i ballady, nawet całkiem dobre. A na koniec Boss i jego E-Street Band, czyli „Wild in The Street”, czyli zapowiedź „New Jersey”. Każdej małpce po bananie. I co jeszcze ważniejsze – to wszystko bardzo szybko wpadało w ucho, ale też i nie wypadało. Trochę banału by się też znalazło – wspomniane „Without Love”, ale nie ma się co czepiać, przecież „Slippery When Wet” nie miało być wielkie dzieło, tylko rockowa płyta dla dzieciaków. Dlatego w  kategorii fajne rockowe słuchadło – absolutna czołówka.

Płyta odniosła wyczekiwany sukces, sprzedając się w multiplatynowych ilościach i chyba nawet rozmiar tego sukcesu był dla wszystkich zainteresowanych lekkim zaskoczeniem. W każdym razie Bon Jovi wskoczyło do pierwszej ligi i jak do tej pory trzyma się tam mocno. A to, że od czasu „It’s My Life” to już zupełnie nie moja bajka, nie ma najmniejszego znaczenia.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.