Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu.
Skrzywiłem się. Głupi kundel ma rację (Tylko nie kundel, jestem rodowodowym goldenem! – przyp. Tosia)(Nie masz rodowodu – przyp. autor)(Bo skąpicie stu czterdziestu złotych, żeby mi w związku odpowiednie papiery wyrobić – przyp. Tosia)(A co byś z nim robiła? Na zawody żadne nie pojedziesz, bo cię nie wpuszczą, zachować się nie umiesz – przyp. autor)(Powieszę sobie na ścianie nad legowiskiem, tylko pani musi te jedne kwiatki przewiesić – przyp. Tosia)(Ale tam nie ma żadnych kwiatków – przyp. autor)(Nie o tym legowisku mówię, przecież ja już tam nie śpię – przyp. Tosia)(Acha, TO legowisko, czyli kanapa w salonie, no nad nią faktycznie jakiś obraz z kwiatkami wisi – przyp. autor). Dobra. Koniec dygresji. Jeszcze raz.
Skrzywiłem się. Głupi ku… Tośka ma rację. Se mogę. Bon Jovi jest wszem i wobec uważani za jedną z najbardziej prominentnych grup pudel metalowych I tak już pewnie zostanie. Chociażby dlatego piszę (Piszemy! – przyp. Tosia) o nich w tym cyklu.
- Ale wiesz – wtrąciła się Tośka z poważną miną – Twoje wątpliwości zmuszają do pewnego zastanowienia nad tym, co to jest/było ten pudel metal. Jakieś ewentualne granice stylistyczne. Chociażby to, że ty, taki znawca gatunku, kwestionujesz przynależność właśnie Bon Jovi do pudli, jest zastanawiające. Jak scharakteryzować pudla?
- No to jest proste – grają ostrego rocka, ale pod radio i wyglądają jak małpy.
- Dress-code jest pociągającym, ale trochę wyprowadzającym na manowce kryterium. Sam pisałeś kiedyś, że Queensruche i Dream Theater z imidża ty były pudle jak ta lala.
- Bo były. I to nie tylko z imidża. „The Warning”, mimo, że dosyć mocno opierające się stylistycznie na NWOBHM i Judas Priest, to jednak płyta z metalem amerykańskim. A Drimy z Dominicim to taka trochę ambitniejsza Giuffria.
- Oj, uważaj bo ci się dostanie za tą „ambitną Giuffrię” od fanów DdT.
- Za co mi się ma dostać? – zdziwiłem się – Wystarczy posłuchać „Afterlife” i „Status Seeker” z debiutu, to łatwo się można przekonać gdzie pod koniec lat osiemdziesiątych było Dream Theater. Dopiero później oba zespoły poszły sobie, swoją własną drogą.
- Zwróć też uwagę na to, że wiele starszych kapel, które przetrwały do lat osiemdziesiątych też zaczęło wyglądać – Legs Diamond, Riot, o których zresztą pisaliśmy. Albo Y&T, Quiet Riot, których napisać powinniśmy.
- Kiss też i wujek Cooper też – wtrąciłem się.
- Nie tylko. Celtic Frost w początkach swojej kariery też wyglądali bardziej na kumpli Ratt, a nie specjalistów od ekstremalnego metalu. Wygląd nie będzie tu kryterium. Poza tym to nie pudlowaci wymyślili kolorowe wdzianka. Rock zawsze był malowniczy, począwszy od połowy lat sześćdziesiątych. Wielu kapelom AORowym też nic nie brakowało – chociażby Styx, czy Journey. Hard-rockowcom również. Bo to nie było przecież tak, że wszyscy gajerki, albo ramoneski, aż tu nagle przyszli pudle i rock zaczął wyglądać jak tania dziwka. Wcześniej też tak potrafił wyglądać, tylko był może nieco mniej umalowany.
- Marc Bolan – znowu się wtrąciłem.
- Słusznie. Tak samo umalowany. Ale Bolan miał gustowniejszy makijaż.
Dobrza. Koniec dywagacji na temat stylistyki pudel-metalowej w muzyce i ubiorze, wróćmy do Bon Jovi.
Z kilku powodów od początku skazani byli na sukces. Chociażby dlatego, że już pierwszy utwór, „Runaway” stał się sporym hitem. Tyle, że hit był, ale zespołu nie było.(Coś podobnie jak z Procol Harum). Potem był już zespół, ale jego kariera nie toczyła się tak, jakby wszyscy chcieli. Owszem, zdobyli sporą popularność jako wymiatacz koncertowy (ponoć już wtedy byli naprawdę świetni), płyty sprzedawały się dobrze, ale w stosunku do zainwestowanych środków efekt był niezbyt zadowalający. Wytwórnia nawet przebąkiwała o wywaleniu zespołu na zbitą twarz. Dostali jednak jeszcze jedną szansę i do pomocy Desmonda Childa. Na pół roku wyjechali do Vancouver, gdzie czas dzielili na pracę w studiu i kluby ze strip-teasem. Dlatego też taki tytuł całej płyty, a nie „Wanted Dead Or Alive”, jak planowano na początku. Niestety nie ostał pierwotny pomysł na okładkę z dziewczyną w mokrym podkoszulku, tylko zastąpiono to widokiem mokrego worka na śmieci. W czasie sesji powstało aż trzydzieści piosenek i zespół miał lekki problem z nadmiarem bogactwa. Z pomocą przyszli fani, którym puszczono te utwory i kazano wybrać dziesięć z nich na płytę. Na ile ich wybór pokrywa się z tym pokrywa się z tym, co faktycznie się znalazło na krążku – nie wiadomo, częściowo – na pewno. Inna sprawa, że po dwóch albumach takich sobie Bon Jovi wydało coś, co miało bardzo mocne papiery, żeby zaszaleć na listach – ze sześć, siedem numerów spokojnie nadawało się na single, a całość robiła wrażenie wydawnictwa typu „The Greatest Hits”. Przede wszystkim bardzo zróżnicowany materiał – trochę szybciej, trochę wolniej, trochę bardziej hard-rockowo („Let It Rock” i „Raise Your Hands”), bardziej AORowo („Without You”) no i ballady, nawet całkiem dobre. A na koniec Boss i jego E-Street Band, czyli „Wild in The Street”, czyli zapowiedź „New Jersey”. Każdej małpce po bananie. I co jeszcze ważniejsze – to wszystko bardzo szybko wpadało w ucho, ale też i nie wypadało. Trochę banału by się też znalazło – wspomniane „Without Love”, ale nie ma się co czepiać, przecież „Slippery When Wet” nie miało być wielkie dzieło, tylko rockowa płyta dla dzieciaków. Dlatego w kategorii fajne rockowe słuchadło – absolutna czołówka.
Płyta odniosła wyczekiwany sukces, sprzedając się w multiplatynowych ilościach i chyba nawet rozmiar tego sukcesu był dla wszystkich zainteresowanych lekkim zaskoczeniem. W każdym razie Bon Jovi wskoczyło do pierwszej ligi i jak do tej pory trzyma się tam mocno. A to, że od czasu „It’s My Life” to już zupełnie nie moja bajka, nie ma najmniejszego znaczenia.