12 Odcieni Papużki Falistej, czyli krótki ArtRockowy przewodnik ornitologiczny – odcinek 7.
Płytą „If I Were Britannia...” papug zamiast się wznieść jeszcze wyżej, rozplaskacił się o mur własnej indolencji. Na szczęście jak już z takim hukiem się upada to gorzej już być nie może.
„Impeckable” jakimś znaczącym przełomem nie jest. Jednakże – wprawdzie bez szału, ale – jest lepiej.
„Melt The Ice Away” to naprawdę fajny kawałek. Brzmienie (zwłaszcza giatry) dość wygładzone i wszelkie szarpidrucie zapędy Bourge’a zostały konkretnie przyhamowane, to jednak te kilka minut ma i szybkie tempo i zapadający w pamięc motyw przewodni. Jest dobrze.
Na szczęście to nie jedyny numer prezentujący co najmniej przyzwoity poziom. Wprawdzie „Love For You and Me” ma więcej z Bad Company (łącznie ze śpiewem Shelley’a podchodzącym pod manierę wokalną Paula Rodgersa) niż z gruboskórnej papugi, „Pyramids” to w sumie pioseneczka, a „Smile Boy Smile” żart muzyczny, ale to wszystko to tylko przystawki do kilku podnoszących poziom całości utworów.
„Dish It Up” ma dość niespotykaną jak na Budgie fajnie zakręconą gitarę również mającą niewiele wspólnego z brzmieniem pierwszych płyt zespołu. Shelley też fajnie śpiewa. Całość ma trudny do opisania nieco tajemniczy klimat, chociaż nie ma tutaj niczego nadzyczajnego, ani jakiejś wirtuzerii (o taką było zawsze ciężko u Budgie), ani pomatyczności... Ot, ciekawie skonstruowany i zagrany - bez specjalnych fajerwerków - numer.
„I’m A Faker Too” to też ciekawostka. Niby zaczyna się żartobliwie (panie Łassa, jak uczyć się pisków, to polecam Shelley’a tutaj), ale za chwilę pojawia się mocniejszy i cięższy riff. Wprawdzie potem mamy niepotrzebne złagodzenie brzmienia, ale znów Burke fajnie śpiewa i w sumie utwór na duży plus.
Kiksy? W sumie dwa. Obie to balladki, które wyszły Budgie jak Kaczyńskiemu wiązanie sznurówek (czyli w co drugą dziurkę, byleby końce jakoś dało się związać). „Don’t Go Away” jakoś dziwnie się wlecze. Shelley śpiewa jak baba, do tego w manierze zbliżonej bardzej do Electric Light Orchestra tudzież Alan Parsons Project, aniżeli rasowej hardrockowej kapeli. Z „All At Sea” nie jest aż tak źle, jednakże całość brzmi dość mdło i płasko, zwłaszcza w koszmarnie popowym refrenie.
Coś pominąłem? A, tak. „Don’t Dilute The Water”. Tutaj w końcu wydawać by się mogło, że papuga w końcu zagra konkretniej. Wszystko fajnie tylko ta gitara Bourge’a jakoś znów nie może się konkretniej rozpędzić. Jest kilka zmian tempa, naprzemian mocniej i balladowo, ale troszeczkę brakuje tego zasilania, aby podkręcić moc kompozycji. Jednakże „Don’t Dilute The Water” należy zaliczyć na poczet atutów. W końcu jakby nie patrzeć jest utwór chyba najbardziej odwołujący się do złotych czasów kapeli.
Złagodzenie brzmienia nie było w przypadku Budgie najszczęśliwszym pomysłem. W końcu pałer i surowość to były największe atuty zespołu, których tutaj zbyt łatwo się pozbyto, nie dając nic specjalnego z zamian. Czuł to zwłaszcza Bourge, który uznał, że dalsza współpraca z Shelley’em i Williamsem nie sensu i wypasał się z interesu.
Na szczęście papuga jeszcze miała pokazać pazura.
PS. No i okładka. Niby nic wybitnego, ale wywołujący (przynajmniej u mnie) uśmiech na twarzy poprzez nieodparte skojarzenie z kultowym "I Taut I Taw a Puddy Tat" z Tweety'm i Sylvestrem.