„Artyści w moim wieku nagrywają zwykle albumy z coverami, albo duety. Nowy materiał… może sprzeda się z dziewiętnaście sztuk” – David Crosby o „Croz”.
Na pewno sprzedało się więcej niż dziewiętnaście sztuk, bo nawet teraz, żeby wejść do pierwszej czterdziestki Billboardu, to nie wystarczy, żeby płytę kupili tylko rodzina i znajomi. Myślę, że biorąc pod uwagę cały świat ze sto tysięcy pewnie poszło – tylko, że u nas cena zaporowa – 65-70 złotych. Na szczęście na stronie artysty sporo taniej – 13,99$.
Parę lat temu jakiś słuchacz zachwycony nowym utworem Jacksona Browne’a, bodajże to był „Time The Conqueror”, zapytał Piotra Kaczkowskiego jak powstają takie utwory. Pan Piotr odpowiedział mu: – Bo to trzeba trochę przeżyć. Jak ulał pasuje to do najnowszej płyty Crosby’ego, bo słychać, że nie nagrał tego jakiś młodzieniaszek, tylko człowiek o sporym, życiowym doświadczeniu. Nie da się ukryć, że Crosby przeżył i to sporo – dwadzieścia lat temu przeszczepiono mu wątrobę, ma cukrzycę, a terminy tournee konsultuje z kardiologiem, Poza tym siedział w więzieniu, a policja nie raz haltowała go za posiadanie dragów i nielegalne posiadanie broni. Ale przeżył też pięćdziesiąt lat kariery muzycznej i to jeszcze jakiej. Jego dokonania w każdej porządnej encyklopedii muzycznej zajmują na pewno sporo miejsca – The Byrds, Crosby, Stills & Nash, Crosby Stills, Nash & Young, Crosby – Nash i płyty solowe. Nie przesadzę, kiedy napiszę, że to prawdziwa ikona amerykańskiej muzyki rozrywkowej i jeden z twórców amerykańskiego rocka.
Jeżeli chodzi o płyty solowe, to Crosby zbytnio nas nie rozpieszcza – poprzednia ukazała się ponad dwadzieścia lat temu, a w ogóle nagrał ich raptem cztery. Można powiedzieć, że obecnie starszy pan (jakby nie było 71 wiosen) nie wyszedł poza lata osiemdziesiąte, bo taki pogłos i sztuczna perkusja, jak w „Dangerous Night” to jak z produkcji z tamtych czasów – na przykład nieco to przypomina solowy debiut Robbie Robertsona. Ale to tylko momentami, bo przez większość czasu nie wychyla się poza siedemdziesiąte. No i co z tego? Dokładnie nic. A nawet mniej, bo nie wyobrażam sobie, żeby tą muzykę można było inaczej zagrać, zaaranżować i wyprodukować.
To podstępny album – teoretycznie jedenaście piosenek. Ale to prawdziwe piosenki-historie, opowiedziane w taki sposób, że wciągają od pierwszej nuty, od pierwszego słowa. Teoretycznie w takiej muzyce nic już nas nie powinno zaskoczyć, jednak tu trąbka, tam jazzujący saksofon, albo niespodziewane solo syntezatora (za to jak pasujące!) nadają im nieco inny wymiar. A najważniejsza jest sama muzyka. Co prawda dokładnie taka, jaką mogliśmy usłyszeć na wielu wcześniejszych płytach, na których Crosby się udzielał, jednak raczej na tych najlepszych. Ktoś może powiedzieć, żebym nie przesadzał, bo „Deja Vu” to na pewno nie jest. Nie jest. Ale „CSN ‘77” – why not?
Płyta ukazała pod koniec stycznie tego roku i mniej więcej tyle ją już znam. Od razu wiedziałem, że będzie to moja płyta roku, a kolejne odsłuchy tylko jeszcze bardziej mnie tym przekonaniu utwierdzały. A kolejne miesiące nie przynosiły nic lepszego. Co mnie raczej nie dziwiło, bo zazwyczaj moja ulubione płyty z danego rocznika ukazują się zanim sady owocowe przekwitną.
Dziewięć gwiazdek i nic mniej.