Na początku tego tekstu postanowiłem trochę ponarzekać na to, że… nie mam czasu! Czasu poznawać i odbierać muzykę tak, jakbym to sobie wymarzył. Głównie dlatego, że jest jej zbyt dużo lub dostęp do rozmaitych dźwięków jest niesamowicie łatwy. Czasy zdartych do cna płyt gramofonowych czy też równie wysłużonych od ilości odtworzeń kaset magnetofonowych już bezpowrotnie minęły. Taka klęska urodzaju powoduje w konsekwencji, że niektóre istotne dźwięki pozostają nieodkryte, bądź osłuchane tylko powierzchownie. Tak właśnie było w przypadku dziewiątego albumu Opeth – Watershed. Zaledwie kilka miesięcy temu wziąłem się za porządne poznawanie tego krążka i… cieszę się, że w końcu do tego doszło.
Płyta rozpoczyna się akustycznym, rozbudowanym intrem, opartym na gitarze i linii basu. Mamy tu okazję usłyszeć duet Mikaela Åkerfeldta oraz szwedzkiej wokalistki Nathalie Lorichs (ciekawostka – jest to życiowa partnerka perkusisty zespołu, Martina Axenrota). „Heir Apparent” – to już konkretne uderzenie całego zespołu. Zmiany nastroju od początkowego, walcowatego ciężaru, część wyraźnie deathmetalowa czy też bardzo wyraźne, ale jednocześnie subtelne elementy folkowe, których zresztą na całej płycie nie brakuje. W „The Lotus Eater” Mikael Åkerfeldt raczy nas “mruczanym” wstępem i zaskakującym połączeniem czystego wokalu z perkusyjnymi blastami. Jakby tego było mało, to mamy jeszcze oczywiście solidną porcję death metalu w stylu Opeth, odrobinę funku (fragment pod koniec utworu) oraz klimat rodem z twórczości zespołów progresywnych, wykonujących ścieżki dźwiękowe do horrorów. „Burden” jest z pozoru zwykłą balladką, jednak skutecznie urozmaiconą mellotronowymi tłami, chórkami i gitarą akustyczną w stylu… hiszpańskim? Tak przynajmniej kojarzy się ten fragment autorowi. Ponadto przy okazji słuchania „Burden” nie mogę się oprzeć pokusie porównywania tego utworu z pewną nastrojową piosenką zespołu Pain of Salvation – „Second Love”. Dodam jedynie, że w tych porównaniach ekipa M. Åkerfeldta zawsze jest u mnie górą. ;) Kolejna kompozycja na Watershed doczekała się zobrazowania w postaci teledysku i jest chyba najbardziej znanym obok „Burden” kawałkiem z tego albumu. Podobnie jak „The Grand Conjuration” z Ghost Reveries, jest to swego rodzaju „walec” od początku do końca. Pomimo dość interesującej, kołysankowej konwencji i bardzo udanej solówki gitarowej jest to jeden z nieco słabszych utworów w zestawieniu. „Hessian Peel” rozwija się powoli, aczkolwiek konsekwentnie. Począwszy od akustycznego wstępu i spokojnego, melodyjnego śpiewu, poprzez “bujające” fragmenty folkowe w środku utworu, zaskakujące zwolnienie z motywem fortepianu, mocne uderzenie całego zespołu z growlem oraz charakterystyczne zakończenie w postaci pulsujących klawiszy i gitary basowej. Album kończy „Hex Omega”, w którym to w równych 7 minutach zostały zawarte wszystkie składowe elementy charakterystyczne dla Watershed. Warto ten utwór wyróżnić za urzekające wręcz partie klawiszy i umiejętne wpasowanie fragmentów ciężkich pomiędzy te bardziej spokojne. No ale to przecież znak firmowy tego zespołu…
Jak już wspomniałem we wstępie, Watershed przez dłuższy czas skutecznie skrywała przede mną (na moje własne życzenie) większość swoich uroków. Nie jest to i raczej nie będzie płyta uwielbiana przez rzesze fanów jak Blackwater Park, podziwiana jak świetny koncept-album Still Life albo wychwalana za potęgę brzmienia i ciężar Deliverance. Ale w świetle wcześniejszych, jak i tych najświeższych dokonań panów ze Sztokholmu, jawi się jako ostatnie nagranie „TEGO” Opeth. Zespołu łączącego bezkompromisową brutalność z lirycznym pięknem i smutkiem. Splatającego ze sobą w niesamowitą całość dwa przeciwstawne sobie żywioły. Jak ogień i woda. I choćby dlatego uważam, że warto było poświęcić temu albumowi tyle uwagi, by móc poznać go jak najlepiej.
Co oczywiście wszystkim Czytelnikom również serdecznie polecam.