Długą ale konsekwentną i logiczną drogę muzyczną przeszedł zespół Opeth od momentu swojego powstania. Słuchając ich najnowszego dzieła, można się zastanawiać, zestawiając je szczególnie z pierwszymi  albumami, jak to wszystko się mogło tak pozmieniać… Widocznie mogło i wygląda na to, że pan Mikael Åkerfeldt nie lubi stać w miejscu.  Co więc się stało? Zadaję niecierpliwie sam sobie to pytanie.

Utwór tytułowy, będący jednocześnie  intro do całego Heritage, delikatne nuty fortepianu („obsługiwanego”  przez jednego z kilku  gości pojawiających się na tym albumie, niejakiego Joakima Svalberga) już mogą sugerować zasadnicze zmiany .
Jednak zaraz po wstępie następuje utwór o złowieszczo brzmiącym tytule, „The Devil’s Orchard”. I już mamy jasność. Jest bardzo prog/hardrockowo, ogólnie rzecz biorąc. Trzeszczący Hammond, jakby jazzująca perkusja. Na szczęście dużo się dzieje i nie sposób się znudzić słuchając Opeth w takim „retro” - lecz na szczęście -  nadal charakterystycznym dla zespołu stylu.  Nie ma oczywiście mowy o growlu, czy innych krzykach. Jest za to czysty śpiew Akerfeldta i mnóstwo  ciekawych melodii, co z resztą wcale nie dziwi .

Cóż, można by podobnie opisać większą część materiału na Heritage. Niemniej jednak należy wspomnieć o kilku rzeczach. Przez cały album przewija się mellotron, chociażby w „I Feel The Dark”. Potem słuchając „Slither” nie można się opędzić od skojarzeń z Rainbow. Jest to zresztą w pełni zasadne, gdyż jest to utwór ku pamięci Ronniego Jamesa Dio. W sumie przyjemnie się słucha, ale mimo wszystko nie jest to na pewno jakiś wybitny utwór. Do tego, mam wrażenie, z niepotrzebnie doczepioną, trwającą ponad minutę, końcówką z gitarą akustyczną w bardzo „opethowym” stylu. Następne skojarzenie pojawia się przy okazji  „Famine”. Otóż  flet (i tu  kolejny gość), jak i gra całego zespołu, przywodzą na myśl hasło Jethro Tull. Ale co ciekawe, jest tak w drugiej części utworu. Wcześniej mamy całkiem pomysłowo budowane napięcie i znów gościa, tym razem Alex Acana, czyli specjalista od rozmaitych bębnów i instrumentów perkusyjnych. Na wyróżnienie zasługują jeszcze „Haxprocess” i „Folklore”. Pierwszy ze względu na to, że… kompletnie z niczym mi się nie kojarzy. No chyba, że z takim zespołem ze Szwecji co się nazywa Opeth. „Folklore” natomiast jest chyba najlepszym i najbardziej oryginalnym utworem na Heritage (i to zakończenie… ). Wszystko kończy się podobnie jak rozpoczęło. Delikatne i stonowane nuty (ale tym razem gitara akustyczna, do spółki z elektryczną) w „Marrow of the Earth”.

Płyta ta będzie miała pewnie tylu zwolenników, co przeciwników, w końcu rewolucja… Jednak Opeth zawsze był zespołem otwartym na zmiany, dlatego tak też  trzeba traktować ten album.  Jako początek  całkiem nowej, zaskakującej drogi obranej przez Mikaela Akerfeldta.