Prog z kapustą – Zweite Ausgabe (znaczy się Edycja Druga)
Cykl miał lekki zastój, a to z tego istotnego powodu, iż należało uzupełnić redakcyjną kartotekę prawniczą, związaną z tymczasowym przejęciem praw autorskich do rzeczonej serii. Wojciech chciał swoje tantiemy i ma rację. Staraliśmy się podejść do sprawy w miarę ucywilizowany sposób, ale rozbieżności były niemałe. Ostatecznie jakoś się dogadaliśmy i 30% mojego żołdu za tegoroczną edycję „Proga z kapustą” zasila konto towarzysza Kapały. Niemniej opierdol od Naczelnika dostaliśmy obaj; usługi notarialne musiał wpisać w koszty, za co księgowa wytarmochała go za uszy. Ostatecznie nasz redakcyjny herszt z czerwonymi właśnie uszami (to od ciężkich rąk pani Krysi) i równie rozgrzaną łepetyną (z nerwów) wskazał drążcym palcem nam obu drzwi, samemu przeglądając chaotycznie szuflady biurka w poszukiwaniu nerwosolu. Niemniej zarówno ja, jak i Wojciech mamy zakaz wstępu do biura Naczelnika do odwołania, pod groźbą zastrzelenia bez uprzedniego ostrzeżenia.
W kolejnych dwóch odcinkach „Proga z kapustą” postanowiłem na warsztat wziąć debiutanckie płyty dwóch zespołów ważnych nie tyle dla krautrocka, co bardziej dla niemieckiej muzyki elektronicznej. Jednakże historie z nimi wyglądają tak, iż właśnie te pierwsze krążki okazały się prezentować kompletnie inną formułę od tej, z której rzeczone formacje kilka lat później zasłyną i na której będzie bazował ich najbardziej znaczący dorobek.
Zapewne dla wielu mniej obcykanych z twórczością Elektrowni nazwa zespołu będzie kojarzyć się jedynie z „Das Modell”. Ci bardziej kumaci powiedzą pewnie „A, tak, ‘Autobahn’”, albo „uwielbiam ‘Computer World’, bo grają tam Coldplaya”. Fakt faktem, Kraftwerk został zespołem-instytucją dla miłośników synth-popu, electro-popu i tego typu fanaberii. No bo prawda jest taka, że gdyby nie tych czterch gości stojących nieruchomo na scenie, kurczowo przywiązanych do desek do prasowania, to wspomnianych nurtów w ogóle na świecie by nie było.
Początki były jednak inne. Ralf Hütter i Florian Schneider sfunflowali się na uniwerku w Dusseldorfie i założyli kapelę Organisation, której nawet dane było wydać jakąś płytę. Jednak wkrótce potem zespół szlag trafił. Wspomniani wyżej jegomoście nie zrażeni tym jednak szli dalej w zaparte. Dokooptowali nowych muzyków i przemianowali nazwę tworu na Kraftwerk.
Debiut kwartetu (składu dopełnili Andreas Hohmann i Klaus Dinger), jak już wspomniałem, zawiera muzykę zupełnie odmienną od tej, którą zespół będzie prezentował kilka lat później. Instrumentarium wyjściowe to bębny, perkusje, flet, troszkę gitary tu i ówdzie.
Zresztą otwierający „Ruckzuck” to idealne wprowadzenie w zawartość płyty. Kilkusekundowe gitarowe pogłosy, plumkający flet, organy lekko pulsujące gdzieś w tle plus tradycyjna sekcja rytmiczna. Owszem, jest kilka syntezatorowych pomruków, ale to tylko ozdobniki, a nie motywy przewodnie.
„Stratovarius” to już troszkę inna bajka. Wstęp to sporo kosmicznego i mrocznego grania, wcale nie syntezatorowego. Potem mamy przejście w całą masę niepokojących i złowrogich jazgotów i sprzężeń, z których dopiero gdzieś po chwili wyłania się rytm i (coś na wzór) melodii. Niemniej ta transowa i niezwykle wciągająca kompozycja jest bezsprzecznie jedną z najciekawszych, jakie zespół kiedykolwiek nagrał.
W „Megaherz” organy znów tworzą tajemniczą bazę wyjściową we wstępie i aż szkoda, że nie stała się ona podkładem, na którym budowana jest dalsza część kompozycji. Zamiast tego z czasem robi się niezwykle sennie i błogo, niemal ocierając się o coś, co za kilka lat będziemy nazywać ambientem.
Całość zamyka „Vom Himmel Hoch”; to organowe wybuchy, zagłuszające złowrogą ciszę, które z czasem zostają zastąpione nieco pokracznym rytmem bębnów i klawiszy, nabierającym pędu z każdą sekundą, zmieniającym się zresztą kilka razy w czasie trwania kompozycji.
Jednak na upartego można doszukać się mostów łączących wczesny Kraftwerk z późniejszym. Muzycy nie bali się eksperymentować i pójść na całość. Do tego transowość zawsze odgrywała rolę na krążkach kapeli, nieważne czy tych z wczesnych lat 70-tych, czy też 80-tych. Poza tym Florian zaczynał się na debiucie bawić prototypem automatu perkusyjnego, który z czasem sam udoskonali i po który tak chętnie będzie sięgał w latach późniejszych.
Niemniej „Kraftwerk” to kawał świetnej, rozimprowizowanej muzyki, zupełnie odmiennej od tej, z którą zespół jest kojarzony. Niesamowity klimat, nieograniczona swoboda tworzenia i szczerość to elementy, które charakteryzują tę nieco zapomnianą płytę grupy z Dusseldorfu.