Piątek z Agronomem – odcinek XXIX.
Ćwierćwiecze Jethro Tull minęło, pora znów się zabrać do pracy… Nie tylko Ian (który – przypomnijmy – intensywnie pracował nad techniką gry na flecie) twórczo wykorzystał chwilową przerwę w bieżącej działalności zespołu w pierwszej połowie lat 90.: człowiek numer 2 w zespole przygotował aż trzy płyty solowe – autorski debiut Martina Barre’a, „A Summer Band”, ukazał się jeszcze w 1992, potem, w dwuletnich odstępach, na rynek trafiały kolejne – „A Trick Of Memory” i „The Meeting”. Dwa osobne zestawy kompozycji przygotował też szef Jethro. Jeden przeznaczył na drugą płytę solową, drugi – bardziej rockowy – na kolejny album Tull. „Roots To Branches” ukazał się 4 września 1995.
Ian Anderson postanowił tym razem obrać kurs na Wschód. Zamiast folkowemu czy renesansowemu graniu, poświęcić się eksperymentom z muzyką etniczną (choć rzecz jasna o swoich korzeniach nie zapominał). Co prawda i wcześniej zdarzało mu się nawiązywać do bliskowschodnich brzmień i nastrojów („Fat Man”!), ale tym razem poszedł w tym kierunku dużo dalej. Nie wszystkim muzykom Jethro Tull się ten zwrot stylistyczny spodobał: Dave Pegg, nie do końca odnajdujący się w nowej muzyce Andersona, postanowił powrócić do Fairport Convention, które akurat wydało nowy album „The Jewel In The Crown” i przymierzało się do całkowicie akustycznej trasy koncertowej. Na okoliczność nagrywania płyty zatytułowanej „Roots To Branches” Perry awaryjnie ściągnął znajomego, sesyjnego basistę, Amerykanina Steve’a Baileya (*10 lutego 1960), na okoliczność trasy Jethro Tull zasilił z kolei kompan Martina Barre’a (grał na „The Meeting”), Jonathan Noyce (*15 lipca 1971) – odtąd stały basista Jethro Tull.
„Roots To Branches” bez cienia wątpliwości udowadniał, że „Catfish Rising” była jedynie chwilowym spadkiem formy, a „Divinities” – swoistym szkicownikiem, przygotowaniem do stworzenia właściwego dzieła. Ależ pięknie zaczyna się ta płyta! Powoli wyłaniajacy się z wyciszenia wstęp z gitarowym riffem, klawiszowymi tłami i splatającymi się z tym wszystkim fletowymi popisami płynnie przechodzi w opartą na dynamicznej gitarowej partii, rwącą do przodu kompozycję: brzmi to nowocześnie, słychać, że to połowa lat 90., do tego „Roots” jest zagrana z Tullowym rockowym pazurem i niesamowitą werwą. A „Rare And Precious Chain”? Jest jeszcze lepszy. Oparty na orientalizującej melodii (nie tylko melodii – rytmika i nawet sposób gry sekcji rytmicznej w zwrotce – jest w tym wiele z klimatu muzyki arabskiej), dostającej nieco przyspieszenia i rockowej mocy w refrenie. Nieco podobnie wypada „This Free Will”: choć utwór ten prowadzi chropowata, hałaśliwa linia gitarowa (pięknie kontrapunktowana fletowymi popisami – swoją drogą nawet jak na Jethro tego fletu na tej płycie jest mnóstwo: wygląda na to, że pod wpływem lekcji gry Ian na nowo odkrył ten instrument!), etniczny, orientalny klimat jest tu zastosowany z równie dobrym efektem. A całość jeszcze dopełniają fajne orkiestrowe wstawki… Z nieco innej beczki jest kolażowy, ciągle się zmieniający „Out Of The Noise”: a to jazzujące klawiszowe dodatki, a to ładne fletowe i gitarowe zaplatanki, a to ciągle zmieniający się nastrój… W „Valley” Anderson przypomina sobie o folk-rockowych korzeniach: klimat tego utworu budują głównie flet i gitara akustyczna, do tego bębenki (etniczne chyba), klawiszowe dodatki, nawiązania do muzyki bliskowschodniej… Nawet gdy całość wchodzi na bardziej rockowe obroty w środkowej części, to nadal jest po folkowemu melodyjnie, ciepło. Podobne folk-rockowe korzenie ma „Beside Myself”, ale akurat ten utwór trochę się snuje, jakby Ianowi w pewnym momencie zabrakło pomysłów. Bliżej hard rocka lokuje się zaś „Dangerous Veils”: dużo tu gitarowych popisów, dodajmy jeszcze do tego hammondowe dodatki w tle. Oczywiście, jak na Iana przystało, aranżacje i sama konstrukcja utworu są nieoczywiste, ciekawie zakombinowane: te hardrockowe momenty fajnie równoważone są fletowymi popisami i ciągłymi zmianami nastroju.
Ian mierzy się tu też z większymi formami (no, nieprzesadnie większymi – obie mają po niecałe 8 minut), przypominającymi chwilami symfoniczne poematy, kunsztownie złożonymi z mniejszych fragmentów. W przypadku „Wounded Old And Treacherous” Ianowi nie do końca się udało: jest to kompozycja całkiem interesująca, acz chwilami sprawia wrażenie nieco za długiej, rozbudowywanej trochę na siłę. Za to ta druga to najlepsza kompozycja, jaką Anderson popełnił… a, zaryzykuję – od czasu „Koni zimnokrwistych”. „At Last Forever” to taki utwór, w którym wszystko jest na idealnie wyznaczonym miejscu: i delikatny wstęp (z glockenspielem), i główny motyw ładnie podany przez gitarę klasyczną, i subtelne orkiestracje w tle… I ten moment, gdy główny motyw podejmuje cały zespół, pięknie dopełniony orkiestrą, i fortepianowe pasaże, i piękne dialogi fletu z orkiestrą właśnie, i zgorzkniały, melancholijny śpiew Iana…I to, jak logicznie i konsekwentnie połączono ze sobą te wszystkie elementy: wszystko jest tu na swoim miejscu, każdy kolejny kawałek układanki logicznie łączy się z poprzednim, i wprowadza następny... Po prostu - kolejne jethrotullowe arcydzieło. Fortepian też pięknie prowadzi melancholijne, ciepłe „Stuck In The August Rain” – rzeczywiście pachnące klimatem deszczowego, sieprniowego dnia, podbite subtelnymi partiami gitary elektrycznej, znów glockenspielem i orkiestrowymi dodatkami. Cała płyta zaś kończy się utworem nawiązującym do drugiej połowy lat 90.: w „Another Harry’s Bar” Ian przypomina sobie o swojej fascynacji kompozytorskim stylem Marka Knopflera, ten utwór ma dużo z nastroju płyty „Love Over Gold”.
„Roots To Branches” okazał się najlepszym albumem zespołu od prawie dwudziestu lat: flirt z muzyką etniczną i bliskowschodnimi klimatami okazał się dla Jethro Tull niezwykle odświeżający – zbliżający się powoli do końca trzeciej dekady działalności zespół nagrał album świetny, dynamiczny, a przy tym nastrojowy, brzmiący krwiście, czadowo, a do tego nowocześnie – ale w innym sensie niż płyty z lat 80.: ta nowoczesność jest nienachalna, odświeża brzmienie zespołu, a przy tym dodaje mu energii. Choć sporo weteranów nagrywało w połowie lat 90. dobre płyty – wymieńmy choćby „The Division Bell”, „Voyager”, „Purpendicular” czy okrutnie niedoceniony „Talk” – pod względem świeżości i poziomu kompozycji z „Roots To Branches” równać się może naprawdę niewiele albumów (w sumie, chyba jedynie „THRAK”…). Gdyby tak okroić tą płytę o dwa mniej udane utwory – można by się poważnie zastanawiać nad kompletem gwiazdek… Po namyśle – osiem czy dziewięć – stwierdzam: dziewięć gwiazdek z małym minusem. Kolejna duża płyta była oczywiście pretekstem do kolejnej trasy koncertowej – a zanim rok 1995 dobiegł końca, fani otrzymali gwiazdkowy prezent. Ale o tym za tydzień.