Karnawał AD 2014 z ArtRockiem – czyli coś miłego w słuchaniu, a przy tym niebanalnego. Odcinek I.
Na status boga gitary Eric Clapton przez całe lata 60. pracował bardzo sumiennie. Gdy odchodził z Cream i zakładał Blind Faith, był już gigantem rocka, człowiekiem, który zrewolucjonizował brzmienie gitary elektrycznej i w sporej mierze stworzył podwaliny pod rock, jakim go znamy. Tyle że sam Clapton był już zniechęcony sławą, wielką popularnością najpierw Cream, a potem Blind Faith – zespołu, który założył, by odreagować otoczkę supergrupy otaczającą Cream właśnie, a który, pod wpływem presji fanów i prasy muzycznej, szybko zaczął przepoczwarzać się w takąż supergrupę. Może częściowo dlatego właśnie płyty solowe w latach 70. nagrywał nie Eric Clapton – bóg gitary, ale Eric Clapton – twórca bezpretensjonalnych, wysmakowanych piosenek. Nie było tam za wiele szalonych gitarowych popisów, czasem Eric wręcz chował się za zaproszonymi gośćmi, ograniczając się jedynie do roli dyskretnego akompaniatora. I te piosenki do dziś zażerają niesamowicie: co i rusz Clapton pokazywał swój talent to do tworzenia lekkich, zgrabnych, melodyjnych utworów, to do wyszukiwania ciekawych, nietuzinkowych muzyków. Właściwie po każdą płytę Claptona z lat 70. można sięgać bez obaw – żadna nie rozczarowuje słuchacza.
Co wybrać na karnawał? “Slowhand” (taki pseudonim miał przez pewien czas Eric) zawiera między innymi jedną z ballad wszechczasów. Chyba trudno byłoby znaleźć kogoś, kto nigdy nie tańczył z ukochaną osobą czułego przytulańca przy „Wonderful Tonight”… Ale ta płyta zaczyna się inaczej. Od czadowego, nieco transowego riffu „Cocaine” JJ Cale’a. Choć akurat ten utwór to takie koncertowe „zwierzę” – czego najlepszy dowód choćby na „Just One Night”. Inna rzecz, że oprócz tradycyjnie blues-rockowego „Mean Old Frisco” i „The Core” o tak motoryczne, ekspresyjne granie na tej płycie trudno. Clapton znów daje upust swojej fascynacji The Band i zanurza się w rejony tradycyjnego, melodyjnego grania, choćby w co nieco pachnącym country (albo country-rockowym graniem Neila Younga) „Lay Down Sally” z wokalnym duetem Erica i Marcy Levy. Delikatnie, napędzane eterycznymi, niespiesznymi gitarami, znów – duetem Erica i Marcy i miękkimi dźwiękami fortepianu elektrycznego, płynie sobie “We’re All The Way”. W „Next Time You See Her” i „May You Never” do głosu dochodzi klasyczny Hammond: Dick Sims gra tu spokojne, stylowe, wyprowadzone z tradycyjnego bluesa partie, świetnie uzupełniające się z nienachalnymi gitarowymi frazami Claptona. Eric daje się też wykazać kolegom z zespołu: w „The Core” tak jako wokalista (dominuje tu jednak nieco soulowo brzmiąca Macy Levy), jak i gitarzysta Clapton nie wychodzi na pierwszy plan, ustawia się na równej pozycji z resztą muzyków, proponując riff stanowiący punkt wyjścia do szalonego jamu z solowymi popisami i dialogami gitary, organów Hammonda i saksofonu (gościnnie Mel Collins). A na sam koniec proponuje klimatyczne, bardzo melodyjne, instrumentalne granie, co nieco przywodzące na myśl finał „Layli” („Peaches And Diesel”).
Bardzo fajna, bezpretensjonalna, wciągająca płyta. I przy tym bardzo równa, bez słabego punktu. Jak najbardziej godna polecenia.