Sabaton ma w naszym kraju sporo fanów i często i chętnie wpada na koncerty nad Wisłę; w roku 2012 doczekał się zaproszenia na Przystanek Woodstock. Dwugodzinny koncert został zarejestrowany i w rok później srebrna płytka (lub płytki, bo edycje są różne) „Swedish Empire Live” trafiło na rynek.
Zrobione jest to wszystko profesjonalnie. Oprawa wizualna sceny, efekty pirotechniczne, praca kamer – tutaj w sumie ciężko byłoby się do czegoś przyczepić: solidna, fachowa robota. To samo można powiedzieć o samym Sabatonie: panowie się nie oszczędzają, grają z poświęceniem i zaangażowaniem, widać, że mają spore umiejętności techniczne, że dają ze siebie wszystko – zwłaszcza wokalista, ani przez chwilę nie pozostający w miejscu. Do tego jeszcze różne smaczki: a to wielka biało-czerwona flaga rozwijana wśród publiczności, a to kilkaset tysięcy gardeł śpiewające Mazurka Dąbrowskiego, a to różne zagajenia Brodena („…jeszcze jedno piwo?!”). I w sumie dzięki temu da się te dwie godziny w miarę bezboleśnie przetrwać do końca na trzeżwo, za jednym podejściem.
Bo od pierwszej minuty słychać: owszem, grać panowie potrafią, ale komponować (jeszcze) nie. Niby powybierali tu najlepsze utwory ze swoich płyt, ale to ciągle jest kostropaty, rzemieślniczy, przeciętny power metal, jakiego powstało już masę i jakiego powstanie jeszcze drugie tyle. Nawet jeżeli panom uda się stworzyć zalążek jakiejś fajnej kompozycji (a chwilami takowe nieśmiało wychylają łeb - ot, chyćby "Lion From The North"), zaraz muszą to zmiażdżyć tonami patosu, którego, w przeciwieństwie choćby do Helloween, Rhapsody (Of Fire), Gamma Ray, Avantasii… do dobrych zespołów powermetalowych po prostu, nie potrafią utrzymać w karbach, nie potrafią zrównoważyć czadem. Tego patosu, nawet jak na power-metal, jest tu za dużo: od początku do końca jest to pomieszanie iście wagnerowskiego monumentalizmu i powermetalowych schematów (te wspólne kiwki gitarzystów z nóżkami na odsłuchach, od lat powielane w nieskończoność przez wszystkich imitatorów Judas Priest) z solenną szkolną akademią ku czci jakby rodem wprost z byłego systemu (jest przecież nawet wielka flaga i hymn, tylko kwiatów i dzieci w strojach ludowych do kompletu brakuje…) – bardzo doskwiera brak jakiejś chwili odprężenia, luzu, brakuje dystansu, sieriozne, sztywne, nadęte to wszystko straszliwie. Zresztą, za dużo patosu nawet jak na power metal, to tak jakby stwierdzić: za dużo głupoty nawet jak na komisję Macierewicza. Aż za wymowne.
Niestety – Sabaton to ciągle powermetalowa druga liga, i to bardziej Barnsley niż QPR. I albo wreszcie panowie wezmą się do roboty i nagrają dobrą, słuchalną od początku do końca płytę, albo za paręnaście lat będą o nich pamiętać tylko zagorzali pasjonaci gatunku, a sami zainteresowani będą tyrać w szkołach albo na budowach, od czasu do czasu przy wieczornym piwku wspominając, jak to kiedyś grali w zespole. I w niczym nie zmieni tego nachalna promocja i zasponsorowana przez wydawcę wkładka w ponoć jedynym piśmie rockowym nad Wisłą (zresztą, obecnie to bulwarowe połączenie tabloidu z kryptoreklamą, niczym usłużna panna chętnie udzielające swych wdzięków każdemu, kto odpowiednio sypnie groszem, a po dawnej wielkości to już nawet wspomnienie nie pozostało. R.I.P.). We wkładkowym tekście panowie proponują: weź zimne piwo i rozkoszuj się oglądaniem. Widać, że chłopaki oglądały „Magnum Force” i wiedzą, że prawdziwy mężczyzna musi być świadom swych ograniczeń. Bo na trzeźwo, cholera, jednak dość ciężko dotrwać do końca tej płyty.