Piątek z Agronomem – odcinek III.
„Stand Up” okazał się sukcesem tak komercyjnym, jak i artystycznym. Na pewno też ugruntował pewność siebie Iana Andersona jako wszechstronnego, zdolnego kompozytora. A także – może nawet: przede wszystkim – wyznaczył kurs, w jakim miała podążyć muzyka Jethro Tull. Partie gitary akustycznej stanowiące swoistą osnowę, podające melodię, osadzone na nich elektryczne szaleństwa Barre’a, popisowe partie fletu… „Stand Up” był dużym krokiem naprzód w odejściu od blues-rockowych korzeni zespołu, zapuszczeniem się na nieznane wody i zakotwiczeniem w zupełnie nowych muzycznych rejonach. Nagrana na przełomie 1969/70 (po drobnej korekcie składu: dołączył, na razie jeszcze na prawach muzyka gościnnie akompaniującego, dawny znajomy – John Evan) trzecia płyta zespołu, „Benefit”, okazała się swoistym utrzymaniem nowo zdobytych muzycznych terenów, płytą mniej różnorodną muzycznie od poprzedniczki.
Początek tej płyty jest znakomity. Otwarty nieco psychodelicznym wprowadzeniem z wyeksponowanym fletem “With You There To Help Me” znów kłania się Tullowej przeszłości: surowość niektórych gitarowych partii przywodzi na myśl blues-rockowe początki zespołu, całość jest zaprawiona psychodelicznymi smaczkami (choćby w zakręconych, puszczonych od tyłu partiach fletu, ale też wmiksowanych w całość odjechanych pohukiwaniach i niektórych zagrywkach gitary). Na „Benefit” znajdziemy jeszcze jedną równie doskonałą kompozycję, w wersji winylowej otwierającą drugą stronę albumu: „To Cry You A Song”, świetny przykład porywającego Andersonowsko-Barre’owskiego hard rocka, z hipnotycznie powtarzanym, ekspresyjnym riffem.
Reszta płyty niestety nie jest już tak doskonała, choć udanych kompozycji tu nie brakuje. „Nothing To Say” to dość rzadko stosowana przez Tull forma: klasyczna rockowa ballada zwieńczona stylową gitarową solówką, zgrabnie podbarwiana w tle fletem Iana i fortepianowymi ozdobnikami Evana. Podobnie klasycznie rozpoczyna się „Alive And Well And Living In”, w której interesująco przeplatają się ze sobą (znów) partie fortepianu Evana oraz gitara akustyczna i flet Andersona. „Son” zaczyna się jak całkiem interesująca wyprawa na tereny cięższego rocka, ale w pewnym momencie masywne gitarowe riffy zostają przełamane akustyczną wstawką, a zakończenie, choć znów cięższe i ostrzejsze, wypada już ciut łagodniej niż wprowadzenie. W „For Michael Collins Jeffrey And Me” – w którym, oprócz Hammonda, pojawia się też aluzja do astronauty z programu Apollo 11 – dominuje dla odmiany granie akustyczne, przez sporą część utworu mamy tu Andersona śpiewającego przy wtórze gitary akustycznej, jedynie chwilami pojawia się nieco elektrycznych, dość wszakże stonowanych brzmień. „A Time For Everything” miesza gitarowe granie, fortepian i flet. Podobnie, choć nieco bardziej stonowanie wypada “Inside”. “Play In Time”, z różnymi zwariowanymi zabawami przesuwem taśmy i manipulowaniem prędkością odtwarzania gitarowych partii Barre’a, to bardzo fajne pomieszanie psychodelii z Tullowym rockowaniem. Całość zaś wieńczy elegancka akustyczna ballada, także za sprawą wszechobecnych przeszkadzajek co nieco zabarwiona wschodnim kolorytem (choć w dużo mniejszym stopniu niż „Fat Man”).
W przeciwieństwie do poprzedniczki, jeszcze bardziej różnorodnej, wielobarwnej i zwariowanej niż debiut, „Benefit” wypada bardziej jednorodnie. I co nieco monotonnie. Nie ma tu aż tylu wyróżniających się kompozycji, zdarzają się momenty ździebko nijakie („A Time For Everything”, „Inside”). Jako całość na pewno nie jest to zły album, wręcz przeciwnie – to solidna, dobra pozycja w Tullowym katalogu, której pech polega na tym, że pojawiła się tuż przed dwoma potężnymi, monumentalnymi albumami i co nieco znikła w ich cieniu.