Dokształt koncertowy. Semestr drugi.
Wykład czternasty.
Znowu skok za Ocean, żeby zająć się kolejnym wykonawcą. Tym razem amerykańskim. Bo będziemy skakać przez Ocean, żeby zajmować się również wykonawcami nie-amerykańskimi. Tak też można, bo przecież koncerty w Stanach grają nie tylko miejscowi artyści.
Styx to też bardzo amerykański zespół, jeden z klasyków AORa i amerykańskiego rocka w ogóle. Tak jak omawiany niedawno Journey. I pod pewnymi względami też do Journey podobny. Też zaczynali od prog rocka, chociaż Journey byli w tym dłużej i bardziej, a Styx do mainstreamu przechodził szybciej, za to bardziej płynnie. Można też powiedzieć, że w przypadku obu zespołów takie konkretne, komercyjne odbicie nastąpiło po znaczących zmianach personalnych (dojście Perry’ego, wymiana gitarzystów). Przy czym Styx do tego wydawcę zmieniło, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Wooden Nickel było małą firma, która nie potrafiła zapewnić grupie odpowiedniego wsparcia promocyjnego. A A&M mogło i zapewniło. Zaraz po zmianie barw klubowych wznowiono singiel z „Lady”, który dotarł do pierwszej dziesiątki Billboardu, holując przy okazji „Styx II” do miejsca dwudziestego wśród dużych płyt. Trzeba też przyznać, że Styx to grupa wyjątkowo pracowita – w latach 1972 – 1983 wydali jedenaście długograjów! I trudno wśród nich jakąś naprawdę nieudaną. Tylko „Kilroy Was Here” jest dosyć nierówne, ale i tam znajdziemy sporo fajnych rzeczy. Pozostałe albumy są albo dobre, albo bardzo dobre. Cały ten okres ciężkiej harówki i wielkich sukcesów podsumowuje koncertowe wydawnictwo „Caught in The Act” z 1984 roku. Teoretycznie to by bardziej pasowało do tego cyklu, gdzie raczej staram się pisać o płytach z epoki. Ale „Caught…” słuchałem ze trzy razy (raz wtedy, kiedy się ukazało, a dwa stosunkowo niedawno) i nie mam specjalnej ochoty słuchać tego więcej. Coś tej płycie brakuje, na pewno „Renegata”, poza tym chyba tzw. błysku, iskry Bożej. Dlatego sięgnąłem do późniejszej o kilkanaście lat „Return to Paradise”, która posiada wszystkie cechy, które porządny, rockowy żywiec powinien posiadać.
Nie jest to całkiem żywiec, bo znajdziemy trzy całkiem nowe, studyjne utwory, w tym „Dear John”, dedykowany zmarłemu rok wcześniej Johnowi Panozzo, długoletniemu perkusiście Styxu, którego wątroba nie wytrzymała rockowego trybu życia. Niestety te nowe utwory trochę psują dobre wrażenie, które robią nagrania koncertowe. A są to właściwie same styksowe klasyki. Zresztą czego innego można się po tego typu wydawnictwie spodziewać?
Za to ciekawie zestawiono utwory na tym albumie – część koncertowa zaczyna się od „A.D. 1928/Rockin’ The Paradise”, a kończy się „The Best of Times/ A.D. 1958”, czyli tak jak zaczyna się i kończy „Paradise Theater”. Tak jak tamto było sentymentalnym powrotem do czasów świetności kina, a i pewnie dzieciństwa członków zespołu, tak „Return to Paradise” jest sentymentalnym powrotem do czasów świetności zespołu. Ilustrowanym oczywiście odpowiednimi fragmentami muzycznymi. A jest z czego wybierać. Styx zapisali się w pamięci słuchaczy wieloma przebojami i wieloma utworami, które co prawda przebojami się nie stały, ale trudno sobie wyobrazić taki show bez nich. Jest mój ulubiony „Renegat” i to w wyśmienitym wykonaniu – sekcja pompuje funky, Tommy Shaw z gitarą w garści drze japę do mikrofonu, aż dym idzie ze sceny, jest „Lady” w równie dobrej wersji, dużo lepszej niż studyjna. Trochę rozczarowuje „Come Sail Away”, ale tylko trochę. Za to finałowe „The Best of Times/ A.D. 1958” po prostu zamiata. Tylko, że to jest taka wisienka na wyjątkowo smakowitym torcie, bo grzech cokolwiek złego powiedzieć na „Suite Madame Blue”, „Crystal Ball”, albo też „Snowblind”. Albo też „Babe”, czy „Lorelei”. Koncert zupełnie bez słabych punktów. W zasadzie słabym punktem jest to, czego tu nie ma, czego tu brakuje. Przynajmniej mi. Nie ma „Mr. Roboto”, ani „Queen of Spades”, które bardzo, bardzo lubię, czy „Man In The Wilderness”, które bardzo lubię (sobie pośpiewać). Oprócz „Lady” nie ma nic z pierwszych czterech płyt, jest tam sporo bardzo dobre muzyki. No ale jeśli The Best of Times to The Best, a akurat te krążki pałętały się po peryferiach list przebojów.
„Return to Paradise” jest takim staromodnym żywcem, gdzie zespół wychodzi i gra wyciskając wszystko co najlepsze, z tego co ma najlepsze. I pewnie dlatego jest to taka fajna płyta.
Oczywiście jest też DVD z tym koncertem, ale to w tej wersji też dość zwyczajne wydawnictwo – też to wszystko jest porządnie i solidnie sfilmowane, bez żadnych fanaberii i awangardy. Miło się to ogląda, zespół w bardzo dobrej formie, w optymalnym wtedy składzie, bo Shaw już wrócił, a DeYounga jeszcze nie wyrzucili. Wszyscy gitarzyści sporo kilometrów natłukli na scenie, DeYoung śpiewa, gra na klawiszach, prowadzi konferansjerkę.
Gdyby ten album zawierał tylko nagrania koncertowe dałbym dziewięć gwiazdek i to z plusem, a przy dobrych wiatrach nawet i dziesięć. Jednak te trzy studyjne numery trochę zaniżają ocenę – niech będzie dziewięć.
Pytanie jedno i to łatwe:
- W pewnym momencie jeden z muzyków Styx dołączył do pewnej supergrupy, która odniosła wielki sukces. Jaka to grupa i który to z muzyków? (3 pkt.)