Dokształt koncertowy. Semestr drugi.
Wykład jedenasty.
Ktoś kiedyś przy mnie powiedział, że Journey to soft-rock. Będąc świeżo po „Captured” zapytałem, że jeżeli Journey to soft, to co jest hard?
Journey przez większość swojej kariery grało uczciwy AOR, a tacy wykonawcy w studiu i na żywo, to były dwie zupełnie inne beczki. W studiu to było miło, sympatycznie, ładnie, czasami wręcz subtelnie, rockowa energia starannie przystrzyżona, jak żywopłot, za to na scenie dawali ognia, aż miło. Dlatego „Captured” jest takie fajne, bo te wszystkie przeboje z „Infinity”, „Departure” i „Evolution” nabrały odpowiedniego, rockowego charakteru. Co prawda na tle innych rockowych koncertówek z tamtego okresu specjalnie się nie wyróżnia, ale żeby się wyróżniać, to trzeba było być arcydziełem, a Journey nagrać arcydzieła jednak się nie udało. Trochę nie wiadomo dlaczego, bo jest bootleg z niewiele późniejszych japońskich koncertów (lipiec 1981), który pod każdym względem bije „Captured” na głowę. Ale i tego oficjalnego nie ma się co czepiać, bo bardzo zacny album. Jego największą zaletą jest to, o czym już wspomniałem – że jest absolutnie rockowy żywiec, z absolutnie rockowymi numerami („Dixie Highway” rządzi). Druga sprawa – tempo. Odpalili i poszli. Równo, konkretnie, z jajem. Nawet te spokojniejsze, balladowe numery zagrano z niezłym pazurem. I nie przeszkadzają przerwy między niektórymi utworami (nie łączono na siłę fragmentów z różnych koncertów). Repertuar jest taki, jakiego można było się spodziewać – co lepsze kawałki z płyt nagranych z Perrym na wokalu. To akurat nie powinno dziwić, bo to wcześniejsze, prog-rockowe wcielenie Journey też co prawda nagrało trzy bardzo dobre albumy, ale nie zdobyło sobie większej popularności. Przełomem okazało się dopiero „Infinity” (skądinąd równie dobra płyta jak te wcześniejsze). Dlatego też nie ma się co dziwić, że połowę utworów z tego krążka znajdziemy na „Captured”(„Wheel In The Sky” rządzi – mój ulubiony numer Journey). Nie jestem tylko pewien, czy na pewno „La Do Da” musiało być okraszone przydługawym solem perkusyjnym. No ale, dobra, niuans, do wybaczenia. Reszta bez zarzutu. Myślę, że nawet ci, dla których Journey jest grupa nie do końca poważną, po przesłuchaniu „Captured” mogą się nieco zdziwić. A nawet zmienić zdanie. Chociażby tylko trochę.
Dwa pytania – oba łatwe.
Zresztą clip był wyjątkowo badziewny – zespół sprzedający miliony płyt robi teledysk za góra piętnaście dolków, w tym cola i hamburger dla reżysera.