Najważniejszą premierę muzyczną tego roku mamy już za sobą – tak kilka miesięcy temu zacząłem recenzję najnowszej płyty Davida Bowie. Myślę, że z okazji „13” kilka osób się ze mną nie zgodzi. Ale ja chyba nie zmienię zdania. Jasne – Black Sabbath to również wykonawca wielki, równie zasłużony, równie ważny, ale Bowie nagrał album naprawdę niesamowicie mocny. A Sabbsi?
Mógłbym napisać, że czego można spodziewać po metalowcach po sześćdziesiątce, ale przykład Lemmy’ego „Motorheada”, Kiss i Purpli wskazuje, że nawet i w tym wieku można dokopać publice. A Sabbsi?
Kilka lat temu Iommi i Butler nie mogąc doczekać się na Ozzy’ego, dogadali się Ronnie Jamesem Dio i wskrzesili Sabatów z czasów „Heaven & Hell” i „Mob Rules”, właśnie jako Heaven & Hell i pod wieloma względami poszło im wybornie. Ale płyta, „The Devil You Know” aż tak dobra nie była. A oryginalni Sabbsi?
Od dobrych kilku tygodni pompowano ten medialny balonik z napisem „nowa płyta Sabbsów” i trzeba przyznać, że robiono to bardzo skutecznie, bo Trzynastka dobiła do szczytu wszelkich możliwych list przebojów z Billboardem na czele – tak dobrze to nigdy nie było. Swoje oczywiście dołożyli dziennikarze z wszelkich możliwych mediów, prezentujący jak jeden mąż urzędowy entuzjazm. Podchodziłem do tych ochów i achów z dużym sceptycyzmem. Jakoś instynkt mi podpowiadał, że to tak do końca udać się nie może. Chociaż to po nowej płycie Black Sabbath nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego. I dokładnie to dostałem.
Już mi się zdążyło oberwać od kilku moich znajomych, że nie wykazałem się odpowiednim entuzjazmem w stosunku do „13”. Polecieli Gombrowiczem – czyli dlaczego nie zachwyca, jeżeli ma zachwycać? „Przecież to Sabbsi z Ozzym, pierwszy raz od 35 lat!”. No to co, że Sabbsi, że z Ozzym? Czy Sabbsi z Ozzym są wartością samą w sobie? Nie są. „Co od nich chcesz? Przecież to jest bardzo dobra płyta?” Nie jest, a dlaczego – patrz niżej. „Nie możesz wymagać, że po ponad czterdziestu latach działalności będą grać coś zupełnie nowego i porywającego”. Nie wymagam, w przypadku Black Sabbath zarzut wtórności nigdy nie przejdzie przez moje usta, bo na patentach, które wymyślili na początku swojej kariery, opiera się cały heavy metal. Dlaczego nie mają z nich korzystać? One są wieczne i nierdzewne. „Ale ta płyta jest świetna!” Już mówiłem – nie jest. „Marudzisz!” Może, ale gdzie jest napisane, że nowa płyta Sabbatów ma mi się podobać bezwarunkowo?
Jest zupełnie nieźle, ale bez rewelacji. Wstydu nie przynosi, ale powodem do wielkiej chwały na pewno się nie stanie. Metalowe weterany dobrały sobie do kompanii naprawdę zacnego pałkera (chwała Rubinowi, bo on wpadł na pomysł, żeby zatrudnić Brada Wilka) i stworzyły bardzo stylowy i zupełnie udany album – nic nie kombinując, właściwie wracając do korzeni – „zwaliste” powolne riffy Iommiego, dudniący bass Butlera i syrena alarmowa, czyli Ozzy na wokalu. Jest prawie dokładnie tak jak powinno być. Prawie.
Singlowego „God Is Dead?” nie słuchałem, czekałem na całą płytę. Wreszcie trafiła w moje łapki, a zaraz potem do odtwarzacza. Odpaliłem grajmaszynę i tak sobie ta „13” leciała. Właśnie – sobie leciała, bo mnie to nie do końca – przelatywała przeze mnie ta muzyka, jak agrest przez niemowlaka – szybko, prawie się nie zatrzymując, tyle, że pieluszki zmieniać nie było trzeba. Gdzieś tam trochę dźwięków głowy się zaczepiło, ale żeby tak wiele więcej, to już nie. Zrobiłem sobie dwa dni przerwy i posłuchałem jeszcze raz, naprawdę starannie i dokładnie. Efekty wcale nie były wiele lepsze. To co zwróciło uwagę wcześniej, to i teraz się podobało, a to co wcześniej wydawało się nijakie, dalej takie pozostało.
Czego tej płycie brakuje? Właściwie jednej rzeczy, za to bardzo ważnej – takiego uczciwego, metalowego pierdolnięcia (znowu Naczelny będzie mnie ścigał za tzw. kolokwializmy, ale nie potrafię znaleźć bardziej adekwatnego określenia). Żeby sponiewierało, żeby krew z uszu leciała. Bo ta muzyka jest trochę za spokojna, za dostojna. Za mało jest zmian tempa, zmian metrum, takich charakterystycznych przyspieszeń, jak na najwcześniejszych płytach. Za mało – bo w ogóle są, czyli jak się chce, to można. Ostatnie trzy utwory są dokładnie takie jakie powinny – ciężko, z mocą, są dynamiczne przejścia, gdzie trzeba tam się gaz dociśnie do podłogi, gdzie trzeba – tam się zwolni. Klasyczna robota, jak na „Master of Reality”, debiucie, czy „Paranoid”. Ale to jak na całą płytę trochę za mało. Na upartego po stronie „ma” można wpisać jeszcze singlowego „God Is Dead?” W nieco mniejszym stopniu „End of The Beginning”. Pozostałe trzy niezłe, ale trochę za słabo po uszach kopią. Wiem, że to już panowie po sześćdziesiątce – „już szron a głowie, już nie to zdrowie”, ale ich rówieśnicy radzą sobie o lepiej. Choćby Lemmy i jego Motorhead – od ponad trzydziestu pięciu lat „full in swing”, płyty jak nie co rok, to co dwa lata i trudno tam jakieś braki kondycyjno-repertuarowe stwierdzić. Zacnie ostatnio radzi sobie Uriah Heep, Deep Purple nagrało też ostatnio bardzo porządną płytę, do tego Nazareth, z nieco młodszych Kiss i Whitesnake. To są wszystko zespoły, których najnowszych płyt słucha się wiele lepiej niż „13”. Pewnie znowu mi się oberwie, ale bardziej podoba mi się „Never Say Die”, nie mówiąc o „Technical Ecstasy” i reszcie. I moim zdaniem jest to chyba najsłabsza płyta Sabbatów z Ozzym. Tylko, że z tamtych pozostałych najmniej lubię debiut i „Sabotage”.
Gdyby tej płyty nie było, rock zbytnio by nie ucierpiał, a trudno powiedzieć, że na jej obecności coś zyskał. Ale jest to moje subiektywne zdanie, bo jest bardzo wielu fanów, którym się ten krążek bardzo podoba (dla porządku trzeba też wspomnieć o takich, którzy mają o „13” zdanie dużo gorsze od mojego). Jak na Black Sabbath płyta jest na akceptowalnym poziomie, jak na metalowych weteranów – nawet nieco lepiej. Zresztą jakie można mieć oczekiwania w stosunku do zespołu, który funkcjonuje od ponad czterdziestu lat? Chyba tylko takie, żeby dobre koncerty grali. A nowe płyty? Wiadomo, że wszystko, co mieli najlepszego, to nagrali już kilka dekad wcześniej.
Płyta tak między sześć a siedem gwiazdek, raczej powinno być sześć z dość dużym plusem. Ale po starej znajomości dam siedem, za to z przyzwoitości postawię przy tej siódemce sporego minusa.
PS. Chciałem napisać co sądzę, o takim a nie innym sposobie wydania Trzynastki, ale zacytuję mojego kolegę Maćka – on to zrobił dużo lepiej: „Jeśli słuchać, to tylko wersji z trzema bonusami. Pominę kwestię tego, co, komu i gdzie należałoby włożyć za taką politykę wydawania płyt, bo przecież to nie są żadne marne bonusy, tylko normalne, wartościowe kompozycje. „Methademic” - jeden z lepszych utworów na płycie (bas!), „Peace of Mind” - od połowy bardzo dobry, „Pariah” - to spokojnie mógłby być kawałek Rage Against The Machine. I nie jest to zarzut.” Słowa dosyć dosadne, ale czasami trudno trafić za polityką wydawniczą wielu firm, mogłaby być bardziej przyjazna dla słuchaczy i to jeszcze takich, ktorzy w ogóle jeszcze kupują płyty. Od siebie dodam, że moim zdaniem „Pariah” to najlepszy utwór z „13”.