ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Colosseum ─ Live w serwisie ArtRock.pl

Colosseum — Live

 
wydawnictwo: Bronze Records 1971
 
1. Rope Ladder to the Moon – 9:43 (Brown/Bruce)
2. Walking in the Park – 8:21 (Bond)
3. Skelington – 14:52 (Clempson/Hiseman)
4. Tanglewood ’63 – 10:12 (Gibbs)
5. Encore… Stormy Monday Blues – 7:29 (T-Bone Walker)
6. Lost Angeles – 15:43 (Greenslade/Heckstall-Smith/Farlowe)
 
Całkowity czas: 66:20
skład:
Dick Heckstall-Smith – saxophones
Dave Greenslade – organ, vibes
Mark Clarke – bass guitar, vocals
Dave „Clem” Clempson – guitars, vocals
Chris Farlowe – vocals
Jon Hiseman - drums
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,6
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,20
Arcydzieło.
,36

Łącznie 62, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8++ Arcydzieło.
03.05.2013
(Gość)

Colosseum — Live

Marce bywają różne, poprzeczne i podłużne. Deszczowe, wietrzne, mgliste, ciepłe lub zaskakująco mroźne, jak to ma miejsce w tym roku. Znajdą się w historii marce nudne, wypełnione co najwyżej szarą egzystencją, tak samo i marce wręcz przepełnione wydarzeniami, jak choćby ten podczas Wiosny Ludów AD 1848 bądź ponury trzeci miesiąc 1968 roku w Polsce.

A w muzyce? Też nie można narzekać. Za dowód niechaj posłużą niedawne czterdzieste rocznice wydania The Dark Side of the Moon i Larks’ Tongues in Aspic. Nie o wynurzeniach Rogera Watersa bądź fantasmagoriach Roberta Frippa mam jednak zamiar napisać dziś kilka słów, a o albumie zarejestrowanym dwa lata wcześniej, w Brighton, podczas marcowych koncertów całkiem innego zespołu. Aż dziw, że nikt przede mną nie porwał się na zrecenzowanie dwupłytowego Live Colosseum – nie jest to co prawda album ze szczytów list sprzedaży początku lat 70., ale nie jest zarazem wydawnictwem zgoła niszowym. Dla sympatyka nieco ambitniejszego rocka, który nie ucieka zygzakiem, zetknąwszy się z czteroliterowym słowem zaczynającym się na „j”, a kończącym się na „azz”, powinny być to nagrania choć trochę znane. Colosseum, choć w zasadzie funkcjonowało przez zaledwie trzy lata, trwale wpisało się w historię brytyjskiej muzyki przełomu lat 60. i 70. Świadectwem ich talentu kompozytorskiego i wykonawczego były już dwie pierwsze płyty, obie ważne zwłaszcza dla rodzącego się jazz-rocka, którego forpocztą Colosseum niewątpliwie było. Jednakże albumem, budzącym mój najwyższy podziw, zdającym się pokazywać nieograniczone wręcz możliwości sekstetu, jest nagrana w marcu 1971 roku, a ogłoszona światu we wrześniu tegoż roku koncertówka zatytułowana w sposób najprostszy z możliwych – po prostu Live.

Tytuł może i emanuje prostotą, ale o muzyce z pewnością powiedzieć tego nie można. A co można? Zacznijmy może od tego, że jest to, obok Made in Japan Deep Purple, mój ulubiony album live wszech czasów, a zatem może mi się zdarzyć przy jego opisie niespodziany wybuch egzaltacji. Samo stwierdzenie, że jest to płyta zarejestrowana na żywo w latach 70., mogłoby służyć za rekomendację. Jednakże nawet  jak na wysokie standardy owej dekady, jest to rzecz mocno się wyróżniająca. Słuchając ongiś zawartej tutaj wersji Walking in the Park, jąłem się zastanawiać, na co komu metal, skoro mamy Colosseum? Cały ten materiał został zagrany z wykopem, z pasją, z wprost niezwykłym żarem. Świetnym instrumentalistom udało się nie zapuścić na manowce wirtuozerii, wprost przeciwnie – to, co grają, to nie jest w żadnym wypadku l'art pour l'art, to kawał treściwego, porywającego grania na najwyższym poziomie. Sami muzycy żartobliwie twierdzą, że najwłaściwszy dla ich muzyki byłby termin blazz-rock lub jues-rock. Istotnie – trudno mi orzec, czy na omawianym wydawnictwie mamy do czynienia raczej z jazzem wykonywanym z rockową pasją, czy z rockiem ubarwionym jazzowymi improwizacjami. A i pierwiastek bluesowy, czy może raczej rhythmandbluesowy, jest mocno wyczuwalny. Nie dziwota, wszak i Jon Hiseman, i Dick Heckstall-Smith kilka lat wcześniej występowali w Graham Bond Organisation; także Chris Farlowe w latach 60. produkował się głównie w klubach bluesowych, zaś latem 1966 roku wspiął się na szczyt list brytyjskich piosenką Out of Time, nota bene napisaną przez skądinąd znany duet Jagger/Richards.

Wróćmy na moment do kwestii improwizacji. Są tacy – i myślę, że mają sporo racji – którzy właśnie zdolność tworzenia na bieżąco, pod wpływem impulsu, uznają za najwyższą formę sztuki, sądząc, że o wielkości artysty muzyka świadczy nie jego biegłość odtwórcza, a umiejętność przekazywania zgromadzonej publiczności „na gorąco” tego, co roi się w jego głowie. Nidy nie przekonamy się nausznie, jak radzili sobie z tym kompozytorzy pokroju Bacha czy Liszta, z przekazów wynika jednak, że dopiero w takich okolicznościach naprawdę błyszczeli. Improwizacji, niekiedy długich, na Live nie brak. Podziw budzi zgranie muzyków – ich partie uzupełniają się w sposób logiczny, tworząc tkankę brzmieniową nader gęstą, ale wcale nie przeładowaną. Na scenie jest sześciu muzyków, którzy świetnie się rozumieją i wcale nie próbują wzajemnie się zagłuszyć, co niestety świetnym technicznie instrumentalistom niekiedy się zdarza. Weźmy choćby Lost Angeles. Trwający pierwotnie sześć minut utwór rozrósł się do przeszło kwadransa. I bardzo dobrze, dopiero bowiem teraz zabrzmiał prawdziwie przejmująco. Nieco nerwowa organowa introdukcja Dave’a Greenslade’a niepostrzeżenie przechodzi w tętniący zespołowy temat z fenomenalnym bębnieniem lidera, Jona Hisemana. Następnie ze swym głębokim niczym kanion Colca głosem włącza się Chris Farlowe, sugestywnie oddając quasi-apokaliptyczny nastrój straconego miasta. Przejmujące, aczkolwiek dość spokojne interludium oparte na brzmieniu wibrafonu stopniowo przeradza się w, bagatela, sześciominutowe solo gitary. Znakomity popis Clema Clempsona – nie lada sztuką jest nie zanudzić słuchacza tak długą partią – który gra z ogniem, z iskrą, obrazowo przedstawiając piekło płonącej pustyni. Oczywiście kompani nie zostawiają Clema samego – tętniąca gra sekcji rytmicznej jest elementem jak najbardziej godnym podziwu.

De facto jedynym muzykiem, który nie popisuje się solowo ani razu, jest basista Mark Clarke. Wszyscy pozostali mają wiele okazji, by być na pierwszym planie, by wykazać się swym kunsztem. Dick Heckstall-Smith, starszy od kolegów o kilka ładnych lat, gra pierwsze skrzypce (a w zasadzie pierwszy saksofon) głównie w Tanglewood ’63. Zaiste, radosna atmosfera połowy lat 60. jest w tym utworze mocno wyczuwalna, także dzięki staraniom Chrisa Farlowe’a. Jego niebywale głęboki, mocny głos, jakby stworzony do bluesa, doskonale pasuje także do muzyki proponowanej przez Colosseum. We wspomnianym utworze udowadnia, że brak tekstu nie stanowi przeszkody – posługując się przede wszystkim sylabą „pa”, ewentualnie dłuższą formą „pam-pam-pam”, udaje mu się opowiedzieć dramatyczną, trzymającą w napięciu historię. Nie brak mu także poczucia humoru, o czym świadczą zabawne wokalizy pod koniec Skelington, śmiech publiczności pod koniec Stormy Monday Blues w reakcji na jego „bo-bo-woblee-bo-bleed” czy rozpoczynające Walking in the Park zdanie We’ve got the Philips cassettes downstairs. W zasadzie o każdym utworze mógłbym napisać akapit pełen panegirycznych epitetów, nie sądzę jednak, by miało to jakiś większy sens. Aczkolwiek Walking in the Park po prostu muszę poświęcić parę zdań. Przebój Grahama Bonda został wykonany wprost brawurowo, z werwą, która nieodmiennie przywodzi mi na myśl heavymetalowe galopady. Niewiarygodnie szybki Hiseman w niemalże każdy takt wplata rytmiczne ozdobniki, w rączych solówkach popisują się: najpierw Greenslade, potem Heckstall-Smith, w końcu Clempson. Grają tak, jakby nie istniały dla nich żadne ograniczenia, jakby rozgraniczenie jazzu i rocka już dawno odeszło do lamusa. Wokalny pojedynek między Farlowem i gitarzystą robi piorunujące wrażenie, które przechodzi w zdumienie, gdy numer, i tak szybki i dynamiczny, jeszcze przyspiesza. Hiseman udowadnia, że prasa tamtych czasów niebezpodstawnie nazywała go czasem najszybszym perkusistą.

I o innych zawartych na krążku nagraniach byłbym w stanie powiedzieć wiele dobrego. Przy słuchaniu ich wszystkich nieodmiennie bowiem nie odczuwa się niczego innego, niż podziw i uznanie. A jeśliby komu wówczas myśli nieprzychylne jęły krążyć w głowie… Zaprawdę, tedy nie chcę znać takiego człowieka! Prócz zachwytu, jest takie uczucie, które może się gdzieś tam tlić podczas przypominania sobie tego albumu: zmartwienie. Wszak dobrze wiemy, że Colosseum, stanowczo przedwcześnie, zakończyło działalność w listopadzie AD 1971, by powrócić na scenę dopiero po niemal ćwierćwiecznej przerwie. I nigdy się nie dowiemy, czego jeszcze mogliby dokonać, gdyby kontynuowali działalność na początku lat siedemdziesiątych. A szkoda. Jednakże tego, co po sobie pozostawili, nikt kwestionować nie powinien, jest to bowiem kawał muzyki wielkiej klasy, śmiało łamiącej skostniałe schematy, a przez to w znacznym stopniu prekursorskiej.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.