No i Jorn Lande postanowił poflirtować z mocno już oklepaną symfoniczną formułą. W sumie, nie ma się co dziwić. Po pierwsze – to prawdziwy muzyczny pracoholik, dla którego rok bez nowego wydawnictwa to rok stracony. Po drugie – jego melodyjny hard rock z silnymi wpływami heavy metalu, uzupełniony mocnym, niekiedy pełnym rockowej emfazy wokalem wydaje się idealnym do wymieszania go z orkiestrowymi aranżacjami. W tym kontekście należałoby się tylko zdziwić, dlaczego tak późno artysta zdecydował się na taki ruch.
Na początek słów kilka o zewnętrznościach. Wyjątkowo oczywistych. Pierwszy to tytuł. Okładka też nie zaskakuje. Orkiestra, w której zamiast muzyków zasiadają wrony – Jornowski symbol - również nie dziwi. Podobnie jak charakterystyczny krzyż wpisany w skrzypce wewnątrz digipacka. Fanom powinien spodobać się fajny obraz Jorna w typowej postawie (w formie rozkładanego plakatu) autorstwa Sofii Rooth. Nie zachwyci natomiast wybór nagrań - przewidywalny i bez większych zaskoczeń. Artysta postawił w większości na kompozycje, które ogrywał ostatnimi czasy na koncertach i na najnowszy krążek Bring Heavy Rock To The Land. Uwzględniając cover Masterplanu Time To Be King, który znalazł się na tym albumie oraz numer Black Sabbath, The Mob Rules, zamieszczony na japońskim wydaniu płyty, dostajemy zeń aż siedem kompozycji w nowych wersjach. A skoro przy coverach jesteśmy – fanów ucieszy z pewnością niepublikowany do tej pory numer Dio - Rock And Roll Children. Poza tym mamy przegląd rzeczy z Lonely Are The Brave, Out Of Every Nation i Spirit Black.
A jak prezentuje się Jornowa muzyka z symfonicznymi aranżacjami Lasse Jensena? Hmm… niewiele odbiega od tej, którą znamy z wersji pierwotnych i pachnie mocno… odgrzewanym kotletem. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że Jorn nie nagrywał na nowo tych utworów, tylko uzupełnił istniejące już wersje wspomnianymi aranżami. Dodam, że w opisie nie znajdziemy nazwy żadnej orkiestry… eeech. W dalszym ciągu zatem w zdecydowanej większości kompozycji rządzą mocne, cięte gitarowe riffy i wokal Lande. Dopiero potem możemy mówić o „symfonicznościach”. I to kluczowy zarzut wobec tej płyty. Bo „orkiestrę” słychać głównie we wstępach do utworów (I Came To Rock, Rock And Roll Children, czy Vision Eyes) oraz kompozycjach o balladowym charakterze (The World I See, Black Morning). W wielu fragmentach gitara po prostu „zagaduje smyki”. Jak wspomniałem, najbardziej transparentne są we wspomnianych balladach z ostatniego krążka Jorna (i na których brak w koncertowej setliście tak narzekałem w Warszawie). Tym samym The World I See oraz szczególnie Black Morning, z fajną smyczkową partią wprowadzającą nową melodię, są najlepszymi momentami Symphonic. Przy reszcie naprawdę trzeba się wysilić, żeby powyciągać subtelne symfoniczne smaczki. Całość wygląda trochę na chęć wyciągnięcia ostatniego grosza od wiernych fanów. Szkoda.