ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Genesis ─ The Lamb Lies Down on Broadway w serwisie ArtRock.pl

Genesis — The Lamb Lies Down on Broadway

 
wydawnictwo: Charisma Records 1974
 
Disc 1:
1. The Lamb Lies Down on Broadway – 4:55
2. Fly on a Windshield – 2:47
3. Broadway Melody of 1974 – 2:11
4. Cuckoo Cocoon – 2:14
5. In the Cage – 8:15
6. The Grand Parade of Lifeless Packaging – 2:45
7. Back in N.Y.C. – 5:49
8. Hairless Heart – 2:13
9. Counting Out Time – 3:45
10. The Carpet Crawlers – 5:16
11. The Chamber of 32 Doors – 5:44

Disc 2:
1. Lilywhite Lilith – 2:40
2. The Waiting Room – 5:28
3. Anyway – 3:18
4. Here Comes the Supernatural Anaesthetist – 2:50
5. The Lamia – 6:57
6. Silent Sorrow in Empty Boats – 3:06
7. The Colony of Slippermen (The Arrival - A Visit to the Doktor - Raven) – 8:14
8. Ravine – 2:05
9. The Light Dies Down on Broadway – 3:32
10. Riding the Scree – 3:56
11. In the Rapids – 2:24
12. It – 4:58
 
Całkowity czas: 94:23
skład:
Tony Banks – piano, mellotron, electric piano, organ, synthesizers,
Phil Collins – drums and percussion, backing vocals
Peter Gabriel – vocals, flute, oboe
Steve Hackett – guitars
Mike Rutherford – bass guitar, bass pedals, 12-string guitar
oraz
Brian Eno - enossification
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,3
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,11
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,35
Arcydzieło.
,115

Łącznie 165, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8++ Arcydzieło.
19.12.2012
(Gość)

Genesis — The Lamb Lies Down on Broadway

Rael! Natychmiast zabierz te kostropate, capiące jeżozwierzem łapska sprzed moich oczu. Co tam mamroczesz? Nie, nie pójdę dzisiaj z tobą do Carnegie Hall. Jestem zajęty – chciałem napisać coś o twoim przypadku do New Yorkera, a to nie jest takie proste, gdy jakiś śniady młodzian próbuje swymi długimi paluchami posmyrać cię po powiekach. Lepiej weź tykwę i idź pobawić się ze swoim alter ego pośród fontann Salmacis. No, idź już sobie!

I wonder if I'm a prisoner locked up in some Brooklyn jail
or some sort of Jonah shut up inside the whale.
No - I'm still Rael and I'm stuck in some kind of cave,
what could have saved me?
Cuckoo cocoon have I come too, too soon for you?

W jakim to dziwnym miejscu wylądowaliśmy dzisiaj? Ano w cokolwiek szalonym świecie manhattańskich podziemi, pełnym przedziwnych postaci i jeszcze bardziej zaskakujących sytuacji, ledwie zrozumiałym dla przeciętnego śmiertelnika, nieobeznanego w gęstej sieci zależności, splatających w jedno diametralnie nieraz różne elementy. W czyjej wyobraźni tak złożone, a przy tym na swój sposób szalone uniwersum mogło się zrodzić? Cóż – fani prog-rocka pewnie świetnie znają odpowiedź. W wyobraźni Petera Briana Gabriela.

W maju 1974 roku, po wieńczącym wyczerpującą północnoamerykańską trasę koncertową występie w nowojorskiej Academy of Music, muzycy Genesis stanęli przed cokolwiek stresującą perspektywą stworzenia do października albumu, który mógłby się równać z wydanym rok wcześniej Selling England by the Pound, który zaprowadził ich na progresywny panteon, przy okazji bardzo dobrze się sprzedając. Powierzone im przez wytwórnię zadanie nie było łatwe, zwłaszcza przy uwzględnieniu faktu, że zdecydowali się na realizację albumu koncepcyjnego. Pojawiło się kilka idei, z dwoma na czele – Gabrielowską historią nastoletniego Portorykańczyka imieniem Rael, przeżywającego w podziemiach Nowego Jorku coś w rodzaju czyśćcowego odkupienia, konkurującą z opowieścią opartą na wątkach słynnego Małego Księcia Antoine’a de Saint-Exupery’ego forsowaną przez Mike’a Rutherforda. Jak można się domyślić, zwyciężyła ta pierwsza.

Znaczną część lata grupa spędziła w Headley Grange – dawnym przytułku dla biedoty, w latach 70. znanym głównie jako obiekt należący do Led Zeppelin, w którym Page i spółka pracowali m.in. nad swym czwartym albumem. Twórcza atmosfera tego miejsca udzieliła się także Genesis. Dla Banksa, Collinsa, Hacketta i Rutherforda był to bardzo udany czas – wena ich nie opuszczała, szybko tworzyli nową muzykę, mogącą godnie konkurować z ich poprzednimi dokonaniami. Stworzyli na tyle dużo materiału, że ostatecznie zapadła decyzja o nagraniu albumu dwupłytowego, co z kolei pozwoliło uczynić całość nieco swobodniejszą, mniej wycyzelowaną od strony brzmieniowej i wykonawczej.

Inaczej wyglądała sprawa z tekstami – Gabriel chciał sam zająć się tym aspektem, twierdząc, że dzięki temu całość będzie spójna. Pracował wolno, jak zwykle zresztą. Bardziej zajmowało go w tym czasie życie osobiste – mniej więcej wówczas został ojcem i, co zrozumiałe, poświęcał więcej czasu rodzinie niż pisaniu. Do tego swoje trzy grosze dorzucił William Friedkin, oferując mu współpracę przy tworzeniu filmu science-fiction. Niewiele brakowało, a propozycja reżysera stałaby się przyczyną rozpadu Genesis, albowiem Peter był gotów odłożyć pracę nad The Lamb, by przez jakiś czas zająć się kinematografią, co z kolei spotkało się z dezaprobatą reszty zespołu. Ostatecznie jednak animozje między instrumentalistami a wokalistą udało się załagodzić. Muzycy, korzystając z mobilnego studia, rychło zarejestrowali swoje partie. Miesiąc później Gabriel w końcu uporał się z tworzeniem tekstów i mógł nagrać razem z Collinsem wokale. Okazało się jednak, że napisał więcej niż trzeba było, dlatego też pospiesznie skomponowano dwa dodatkowe utwory – Carpet Crawlers i Grand Parade of Lifeless Packaging. Głównie z powodu ślimaczego tempa pracy pomysłodawcy całego konceptu, październikowy termin premiery stawał się coraz bardziej nierealny. Napiętą sytuację uratował Hackett, uszkodziwszy sobie przypadkiem prawą dłoń. Dzięki temu zespół zyskał jeszcze trochę czasu na dokończenie dzieła. Warto wspomnieć, że na sam koniec nagrań przez jeden dzień wspierał ich Brian Eno, odpowiedzialny za elektroniczne zniekształcenie głosu Petera w niektórych utworach.

Summa summarum, szósty studyjny album Genesis ukazał się na rynku pod koniec listopada AD 1974. Spotkał się z dość chłodnym przyjęciem wśród dziennikarzy, a i słuchacze nabywali go mniej chętnie, niźli sprzedany w stu tysiącach egzemplarzy Selling England. Nawet entuzjaści grupy, o ile z uznaniem podchodzili do warstwy muzycznej, o tyle mieli znacznie więcej wątpliwości odnoszących się do warstwy literackiej. Nawet fakt, iż Gabriel dla ułatwienia odbioru opisał historię Raela także prozą, który to tekst zamieszczono na wewnętrznej stronie okładki, wcale nie czynił Baranka przystępniejszym. Trudno się temu dziwić. Ambitny koncept, balansujący gdzieś między opowiadaniem fantasy a surrealistycznym strumieniem świadomości, bez wątpienia dowodził niebywałej erudycji frontmana Genesis. Jednakże intertekstualny, dający możliwość setek różnych interpretacji, naszpikowany nawiązaniami i odniesieniami do amerykańskiej kultury, klasyków angielskiej literatury, europejskiej filozofii i tradycji biblijnej, a do tego napisany w dość swobodny sposób, pełen gierek słownych zbiór tekstów był, i wciąż jest, trudno przyswajalny dla większości zjadaczy rockowego chleba. Ba, sama fabuła, bez tej intelektualnej otoczki, może zakręcić nam w głowie – młody członek gangu zostaje wciągnięty przez kurtynę śmierci przemierzającą Times Square. Budzi się w kukułczym kokonie, w bliżej nieokreślonym podziemiu. Podczas swej długiej wędrówki trafia do magazynu, w którym składuje się opakowania mieszkańców Manhattanu, napotyka ludzi pełznących na kolanach czerwono-ochrowym korytarzem, rozmawia z Lilith – pierwszą żoną biblijnego Adama, poznaje osobiście Śmierć, a spędzenie kilku miłych chwil w basenie z trzema Lamiami przypłaca transformacją w karykaturalnie poskręcanego Slippermana. Aby wrócić do swej normalnej postaci, poddaje się kastracji u doktora Dypera (Dr. Dyper, reformed sniper – he’ll chip off your windscreenwiper – wspominałem o gierkach słownych, prawda?), a ratując niewdzięcznego brata Johna, wskakuje do rwącego potoku. Przeżywa szok, w twarzy krewniaka widząc swoją własną. Tak w bardzo znacznym uproszczeniu rysuje się fabuła The Lamb. To jedna z bardziej zawiłych opowieści w całym świecie rocka. Bez wątpienia interesująca, jednakże na pewno nie obroniłaby albumu, gdyby nie muzyka, która się na nim znalazła.

I tu dochodzimy do clou sprawy– do znakomitej muzyki wypełniającej oba krążki wydawnictwa. Typowej dla Genesis, a zarazem różniącej się od ich poprzednich dokonań. Czy to nie oksymoron? Nie sądzę – Banks gra jak Banks, Hackett jak Hackett, Gabriel śpiewa jak zwykle… Natomiast trochę inaczej jest Baranek od poprzedniej płyty wyprodukowany – nieco surowiej, może prościej. Do tego trzeba zwrócić uwagę na czas trwania kompozycji – znajdziemy tu raptem dwa typowo progresywne, ponad ośmiominutowe nagrania: In the Cage i The Colony of Slippermen. Pozostałe są krótsze. Czy to źle? Bynajmniej – na każdej z czterech stron wylądowało kilka wyróżniających się, znakomitych utworów. Na pierwszej – dynamiczny tytułowy ze znakomitym fortepianowym wstępem i hipnotyzującą linią basu w refrenie oraz tętniący, monumentalny Fly on a Windshield. Na drugiej – jedna z moich ulubionych piosenek Genesis, skoczne i opatrzone świetnym, zabawnym tekstem Counting Out Time, niezapomniane Carpet Crawlers z piękną melodią, a także dynamiczne, kalejdoskopowo zmienne w tempie i nastroju, bogate brzmieniowo Chamber of 32 Doors. Na trzeciej – energiczne, rockowe Liliwhite Lilith, odjechana improwizacja The Waiting Room, udane i pomysłowe sekwencje instrumentalne w Anyway (mnie się tylko zdaje, czy Hackett rzeczywiście gra tu jak Gilmour?) i Supernatural Anaesthetist oraz progresywna piosenka The Lamia – melodyjny, wyważony, świetnie przemyślany utwór zwieńczony znakomitym solo Steve’a. Na czwartej – ww. wspomniana Kolonia, Riding the Scree z piorunującym popisem Banksa granym na tle zagmatwanych podziałów rytmicznych oraz It, żwawy numer z końcowym odniesieniem do Stonesów (wers: it’s only knock and knowall, but I like it czegoś nam nie przypomina?), który co prawda zupełnie nie nadaje się na finał takiej opowieści, ale sam w sobie jest całkiem udany. A czemu nie wymieniłem słynnego In the Cage? Szczerze mówiąc, sądzę, że tutejsza wersja wypada blado w porównaniu z porywającymi wykonaniami koncertowymi z lat późniejszych. Kto nie wierzy, niech posłucha nagrania z Three Sides Live – toż tam dłonie płoną i iskry lecą, z takim wykopem jest ten utwór zagrany!

Wracając do Baranka – jest to znakomity, acz trudny w odbiorze i kontrowersyjny album. Zróżnicowany muzycznie, pełen nietuzinkowych rytmów i brzmień, oferujący i quasi-ambientowe miniaturki, i miłe piosenki, i improwizacje, i klasyczne progrockery. Przy okazji jest to swoiste epitafium dla pięcioosobowego Genesis – wielu uważa, że przy użyciu skomplikowanej symboliki Gabriel tak naprawdę pisał o sobie, o wprzęgnięciu w biznesowy kierat, o wewnętrznym zagubieniu, o zmęczeniu ciągłymi trasami. Jest w tym trochę sensu. Wszak po długim tournée, w którym lojalnie uczestniczył do końca, opuścił zespół. Zespół, który raźno zabrał się do pracy nad kolejnym albumem, być może najlepszym w karierze. Ale to już inna opowieść. O ww. trasie koncertowej warto napisać trochę więcej, pod wieloma względami bowiem było to pionierskie przedsięwzięcie. Na scenie jednoosobowemu teatrowi Petera Gabriela, przebierającemu się jak zwykle w sugestywne kostiumy z karykaturalnie poskręcanym odzieniem Slippermana na czele, towarzyszyły pokazy slajdów, co potem zaadaptowali Floydzi podczas spektakli promujących The Wall. Nie brakowało także ultrafioletowych lamp, sztucznego dymu czy eksplozji pirotechnicznych. Jak wspominał Tony Banks: na próbach wyglądały cudownie, ale nigdy nie zdarzyło się, żeby jednego wieczoru wszystko się udało. Zawsze coś było nie tak. Pamiętajmy jednak, że innowatorom zawsze wiatr w oczy piasek sypie. Taki spektakl niewątpliwie był i tak czymś niezapomnianym dla widzów. Niestety, nie możemy się o tym przekonać na własne oczy – po prostu nie pomyślano o filmowej rejestracji tych występów. Wielka szkoda.

I've nowhere, nowhere to hide.
I'd give you all of my dreams, if you'd help me,
Find a door
That doesn't lead me back again
- take me away.

Rael! Idziemy na miasto! Gdzieżeś się podział, niecny huncwocie? U-hu! Czy w tym twoim dwuśmierglnym kaczanie ktoś w ogóle jest? O, tu cię mam. Odłóż te maliny. Odłóż, bo pożałujesz. Myślisz, że tak bardzo cieszę się z tego, że próbuję wyprowadzić półidiotę na ludzi? E, przestań! Żartowałem – nie jesteś idiotą. Jesteś tylko ciut szurnięty. Ał! I nie myśl sobie, że przestraszysz mnie malinami. Umiem się przed nimi bronić. Dlatego je odłóż i chodź. Poprowadzę cię.

Chyba go wolałem, gdy był gangsterem. Przynajmniej nie musiałem się nim zajmować.

 

PS Wypowiedź T. Banksa zaczerpnąłem z biografii zespołu pióra Łukasza Hernika, któremu w tym miejscu chciałem złożyć wyrazy uznania za naprawdę znakomite opracowanie historii grupy w Krainie muzycznych olbrzymów zawarte.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
Mgławica Kalifornia - IC1499 by Naczelny
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.