ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Marillion ─ Sounds That Can't Be Made w serwisie ArtRock.pl

Marillion — Sounds That Can't Be Made

 
wydawnictwo: EARmusic 2012
dystrybucja: Mystic
 
1.Gaza [17:30]
2.Sounds That Can't Be Made [7:16]
3.Pour My Love [6:02]
4.Power [6:06]
5.Montreal [14:04]
6.Invisible Ink [5:47]
7.Lucky Man [6:58]
8.The Sky Above The Rain [10:34]
 
Całkowity czas: 74:17
skład:
Steve Hogarth – vocals, keyboards
Mark Kelly - keyboards, backing vocals
Ian Mosley - drums, backing vocals
Steve Rothery - guitars, backing vocals
Pete Trewavas - bass guitar, backing vocals, guitars
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,10
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,3
Album słaby, nie broni się jako całość.
,2
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,3
Album jakich wiele, poprawny.
,11
Dobra, godna uwagi produkcja.
,7
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,16
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,46
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,28
Arcydzieło.
,33

Łącznie 159, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
20.10.2012
(Recenzent)

Marillion — Sounds That Can't Be Made

 

Minęło już trochę czasu od chwili pojawienia się dźwięków, których nie da się zagrać. Czas więc na chwilę zmartwychwstać po latach.

Znów trzeba było sporo poczekać. Świat bardzo się zmienił od czasów ukazania się Happiness Is The Road. Zmienił się w kierunku raczej oddalającym nas od Tej Drogi. Nieustające dyskusje o pancernej brzozie, która wybiła (podobno) całą polską elitę i styropianowej górze lodowej, która rzekomo zatopiła Titanica… Dopadli Bin Ladena, zrezygnowali z powrotu na Księżyc. A wojny trwają w najlepsze w tak wielu miejscach.

„Peace on earth and mercy mild” (D.W.Dick) to nadal melodia, której nie da się zagrać. Dźwięki, które nie mogą wybrzmieć. Sounds That Can’t Be Made.

Marillion powrócił z nowym albumem (17 lub 16 z kolei, w zależności od tego czy poprzedni liczymy jako 15 i 16 czy jako podwójne 15). Zachodziłem w głowę czym tym razem mnie zaskoczą. Ostatecznie filozofia tego zespołu zawsze polegała na tym, by stworzyć coś innego. Nawet jeśli pojawiały się jakieś sygnały autoplagiatów, to  były to tylko niewielkie, nieistotne momenty. Daleko do niebezpiecznego syndromu Iron Maiden.

Tym razem jest jednak jakby inaczej. Choć tytuł płyty zdaje się sugerować jeszcze większą determinację w poszukiwaniu dźwięków, których jeszcze nie było, tym razem marillion zdecydowanie poszedł ścieżką wcześniej wytyczoną przez albumy Marbles i Happiness is The Road z niewielką domieszką Anoraknophopii. Źle czy dobrze? Hmmmm. Wstydu niby nie ma, ale też wybitnych momentów jakby mniej. Na szczęście nie znaczy to, że nie ma ich wcale. Są. Bo choć STCBM nie jest ani albumem odkrywczym ani wybitnym, nie jest też albumem słabym. Przeciwnie. To mimo wszystko całkiem mocna pozycja w dyskografii zespołu. Bez wpadek. No i jednak trochę „nowego” udało się tu i ówdzie zagrać. Ot choćby w otwierającym album siedemnastominutowym eposie Gaza. Oniryczny, wschodnio brzmiący wstęp to tylko subtelne wprowadzenie do agresywnego grania jakiego chyba jeszcze nigdy ten zespół nie zaprezentował. Ciekawym zabiegiem jest ubranie w dość ostre rockowe brzmienie arabskich faktur dźwiękowych. Agresja przeplata się ze stonowanymi, łagodnymi fragmentami na tle których Steve Hogarth swym wyjątkowym głosem opisuje skomplikowane międzyludzkie relacje w chorej od dziesiątek lat strefie Gazy. Bez oceniania, bez komentarzy, bez opowiadania się po którejś ze stron. A właściwie inaczej… H od lat opowiada się po stronie życia. Tu też mamy swoisty apel o wzajemne zrozumienie i o narodziny normalności w miejscu, gdzie tylko nienawiść bujnie rozkwita. Muzycznie czasami da się odczuć, że fragmenty posklejano nieco na siłę, ale kompozycja znakomicie się broni, a stanowiąca wyraźny hołd dla Davida Gilmoura partia solowa Stevena Rothery w ostatnich minutach Gazy tylko podnosi wartość tego utworu. Kompozycja tytułowa chyba najmniej skażona jest ogólnym „zarzutem” o brak nowych pomysłów choć i tu w środkowej części da się usłyszeć dźwięki znane wcześniej z This is the 21st Century. Napędzane klawiszami Marka Kelly ciekawe, dynamiczne brzmienie, interesująca aranżacja i hipnotyzująca czasami partia wokalna mocno zapadają w pamięci i tylko wyciągana zdecydowanie za długo końcówka utworu jest chyba niepotrzebna. Pour My Love (jedyny na płycie tekst autorstwa Johna Helmera) to podróż do czasów Marbles i utworu Fantastic Place. Nie ma tu tej mocy, ale jest za to jakiś intrygujący klimat, jakby faktycznie sam Prince dodał tu coś od siebie. Początkowo raczej nużący utwór z czasem nieco zyskuje. Power to pierwszy od czasów Beautiful (1995) naprawdę udany i reprezentatywny singiel. Niby nie rzucał o ziemię gdy jakiś czas wcześniej zespół bezpłatnie udostępnił go na swej stronie, ale ma w sobie tytułową MOC. Niby nic odkrywczego w nim nie ma, a jednak słucha się go z prawdziwą przyjemnością. Środkowa część albumu to drugi z trzech eposów – autobiograficzny Montréal. Z pewnością będzie źródłem prawdziwej satysfakcji dla marillionowych fanów z tego miasta i uczestników marillion weekend tam organizowanych. Słucha się tego bardzo przyjemnie i czas szybko mija, ale… nie sposób nie zarzucić pewnej nijakości. Zapewne jest bardzo osobistym utworem zarówno Stevena Hogartha jak i pozostałych członków zespołu. I pewnie będzie stopniowo odkrywał swoje uroki, ale brak w nim czegoś co już teraz chwyciłoby mocno za serce. Słychać w nim echa Ocean Cloud, a nawet w pewnej chwili… jakby jakiś odległy pogłos Lords Of The Backstage. Brak jednak jakiegoś punktu kulminacyjnego, jakiegoś magicznego momentu, który w sposób szczególny wdarłby się do świadomości.

Aby dotrzeć do wielkiego finału tej płyty trzeba jeszcze wysłuchać dwóch mniej liczących się kompozycji: Invisible Ink i Lucky Man. Ta pierwsza (z partią gitary elektrycznej w wykonaniu Pete Trewavasa) ma sporo uroku, ale tak naprawdę świetnie radziłaby sobie na albumie Essence (obok Trap The Spark i State Of Mind) druga doskonale pasowałaby do The Hard Shoulders. I szczerze mówiąc nie miałbym nic naprzeciwko, gdyby (zwłaszcza ta druga) właśnie tam się znalazły. Bo następującego po nich The Sky Above The Rain naprawdę trzeba posłuchać. Nawet gdyby wszystkie inne kompozycje nie warte były uwagi dla tej jednej trzeba było po STCBM sięgnąć. Ciekawe zestawienie: Lucky Man to ostentacyjna deklaracja spełnionego człowieka, a chwilę później spotykamy człowieka głęboko niespełnionego. Zawiedzionego przez kochającą go i kochaną przez siebie osobę. Miłość z czasem stygnie. Choć smutna to prawda, jest to jednak podobno niby normalne. Ale gdy miłość, a właściwie namiętność wypala się w różnym tempie u obojga partnerów zaczyna się prawdziwy dramat. Dramat obojga, choć dla każdej ze stron generujący inny rodzaj bólu. Dramat wiernych i uczciwych wobec siebie ludzi. Bo ci z mniej nadwyrężanym sumieniem potrafią sobie świetnie poradzić w takich sytuacjach. Kilka prostych dźwięków, w które ubrał tę kompozycję wspaniały Mark Kelly wwiercają się w świadomość, zaś słowa napisane przez Stevena Hogartha po prostu przeszywają bolesną prawdziwością. Subtelne dodatki Stevena Rothery nadają tej kompozycji szczególnego charakteru, zaś partia wokalna momentami wzbija się na absolutne wyżyny interpretacji. Jest tu coś z When I Meet God. Jest jakaś nieuchwytne nawiązanie do tematu podjętego przez h na wspólnej płycie z R,Barbierim w utworze Only Love Will Make You Free, stanowiące jednak jakby zaprzeczenie głoszonej tam tezy. Jest sporo namacalnej goryczy. Jest też coś w rodzaju światełka w tunelu (troszkę w stylu Rogera Watersa) w pełnym, może nieco nadmiernego, patosu finale. Dla każdego obdarzonego minimalną choćby empatią utwór jest przeszywający do szpiku kości. Wspaniałe zwieńczenie albumu.

Brzmienie, nad którym wraz z zespołem pracował uznawany już niemal za szóstego członka grupy Mike Hunter, ponownie charakteryzuje pewna surowość. Surowe podkłady dają pole do klawiszowego popisu Markowi Kelly, który ma sporo do powiedzenia na tej płycie. Steve Rothery bardziej niż partiami solowymi przemawia do mnie krótkimi ale bardzo treściwymi ozdobnikami (ot jak te powtarzane w The Sky Above The Rain). Sporo też subtelnych dodatków, których korzeni należy szukać w pracy nad akustycznym albumem Less is More. Sekcja rytmiczna w osobach Pete Trewavasa i Iana Mosleya nie schodzi poniżej swego od lat wysokiego poziomu... ale też nie zaskakuje niczym. Zupełnie niczym.

No właśnie… ten brak zaskoczeń jest największym dla mnie zaskoczeniem. Zdecydowanie bardziej wolę płyty szokujące wszystkich tych, którym zdaje się, że o muzyce tego zespołu wiedzą już wszystko. Takie niedocenione do dziś Radiation na przykład, czy bardzo kontrowersyjne Somewhere Else. Ale z drugiej strony, gdy przeczytałem trzy wcześniejsze teksty poświęcone STCBM nie dało się nie zauważyć, że odbiór poprzednich albumów zespołu jest baaaaaaaardzo różny. To co dla jednego jest wybitnym osiągnięciem dla drugiego jest mocno przeciętne lub wręcz słabe. I odwrotnie. Ja sam konsekwentnie od lat najsłabiej oceniam marillion.com i szczerze zazdroszczę tym, dla których ta płata jako całość się broni (dla mnie świetne są tylko Go! i House). Ba, zasługuje nawet na miano arcydzieła. I bardzo dobrze, że tak jest. Oznacza to po prostu tyle, że muzyka marillion dociera do bardzo zróżnicowanej publiczności. To nie jest grono zaślepionych ludzi bezkrytycznie uwielbiających każde nagrane przez zespół westchnięcie. To ludzie o bardzo nieraz różnych gustach, fascynacjach i preferencjach (niekoniecznie tych, o których zaraz niektórzy sobie pomyślą). Tę bardzo zróżnicowaną rzeszę ludzi łączy ta niezwykła nazwa MARILLION. Grupa, którą niemal ćwierć wieku temu skazywano na nieuchronny koniec, a która do dziś elektryzuje i młodych i starych ze wszystkich zakątków świata.

Mimo podobnej do Marbles konstrukcji, z trzema wielowątkowymi filarami (Gaza, Montréal i The Sky…) i krótszymi kompozycjami mniej lub bardziej udanie wypełniającymi przestrzeń między nimi Sounds That Can’t Be Made nie dołączy do grona najwybitniejszych osiągnięć grupy. Będzie to całkiem niezła płyta, ale bez statusu arcydzieła. Paradoksalnie może mieć ona większą wartość dla osób luźniej związanych z zespołem niż dla fanów śledzących każdy krok grupy. Dopóki jednak panowie mają Power by dalej tworzyć zawsze pozostaje nadzieja na powrót do przepięknego nieba powyżej deszczowych chmur, tam, gdzie Słońce zawsze świeci.

Wersję deluxe albumu wzbogaca świetnie dobrana grafika zarówno pracujących już wcześniej z zespołem artystów, jak i kilku miłośników zespołu uhonorowanych przez marillion możliwością wzięcia udziału w tym projekcie. Utworowi The Sky Above The Rain towarzyszą piękne zdjęcia naszej planety wykonane z jej orbity, a udostępnione przez NASA i ESA. Jedno z nich ukazuje na tle cieniutkiej z tej perspektywy warstwy atmosfery naszego przedwiecznego Towarzysza. To też swoisty (choć raczej nie planowany) hołd dla ceniącego zespól niedawno zmarłego WIELKIEGO człowieka Neila Armstronga. Tego, który wykonał ten mały krok człowieka, stanowiący jednocześnie ogromny skok dla całej ludzkości.

 

ps. udało mi się w tym roku po raz pierwszy skoczyć ze spadochronem… w raczej średnio pogodny dzień. Niebo powyżej deszczu było przepiękne, Słońce niczym nie zasłonięte, a wszystkie problemy tego wariującego świata daleko, daleko na dole. To doświadczenie tym bardziej każe mi w szczególny sposób odbierać tekst tego najważniejszego na płycie utworu, utworu, który znacząco podnosi ogólną wartość całkiem niezłego… ale tylko niezłego albumu.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.