ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Marillion ─ Seasons End w serwisie ArtRock.pl

Marillion — Seasons End

 
wydawnictwo: EMI Records Ltd 1989
 
The King Of Sunset Town 8.04
Easter 5.59
Uninvited Guest 3.52
Seasons End 8.07
Holloway Girl 4.30
Berlin 7.48
After Me 3.21
Hooks In You 2.57
The Space 6.14
 
Całkowity czas: 50:58
skład:
Steve Hogarth, Steve Rothery, Mark Kelly, Pete Trewavas, Ian Mosley, gościnnie:Phill Todd (sax on Berlin) Jean-Pierre Basle (pipes on Easter)
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,3
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,2
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,2
Dobra, godna uwagi produkcja.
,5
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,14
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,31
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,54
Arcydzieło.
,59

Łącznie 172, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
11.02.2002
(Recenzent)

Marillion — Seasons End

Koniec sierpnia 1989r. parę dni do rozpoczęcia roku szkolnego (sam środek liceum). U jednego z kolegów bawimy się na jakiejś jakże w takiej sytuacji stosownej imprezie. Ktoś włącza radio, ale w ogólnym zgiełku i tak ciężko cokolwiek usłyszeć. Chyba cudem do moich uszu dociera dźwięk „marillion”. Pełna mobilizacja, totalna okupacja radia. Wszelkie przejawy obecności marillion w mediach były wówczas na wagę złota. Minął już niemal rok od czasu, gdy ogłoszono rozwód marillionu z Fishem, od kilku miesięcy wiadomo już, że zespół znalazł kogoś na jego miejsce. Ba, znamy nawet nazwisko tego człowieka – Steve Hogarth. Cóż z tego. Nazwisko nie mówi zupełnie nic, podobnie jak nazwy zespołów, w których występował (Europeasn i The Last Call – jak wówczas podawał tygodnik RAZEM – później okazało się, że tylko ten pierwszy zespół podano zgodnie ze stanem faktycznym). Co prawda w Programie III Polskiego Radia, ktoś zaprezentował przedmarillionową próbkę głosu Steve’a, ale nie było szans by wyobrazić sobie ten głos w zestawieniu z muzyką marillion. I teraz nagle niezastąpiony Marek Niedźwiecki informuje, że za chwilę zaprezentuje obszerny fragment jednego z utworów z nowej płyty zespołu. Myślę, że Rowan Atkinson (czyli Mr. Bean) nie powstydziłby się takiej roli, jaką odegrałem nerwowo poszukując kasety magnetofonowej. Udało się - zdążyłem w ostatniej chwili. Tak poznałem pierwszych 6 min. The King Of Sunset Town – miesiąc PRZED oficjalną premierą płyty. Dobrze, że tak się stało, bo przez ten miesiąc w muzyce The King... po prostu się zakochałem, a do głosu Steve’a Hogarth’a jakoś przyzwyczaiłem. To bardzo istotne i kto wie, być może to Markowi Niedźwieckiemu zawdzięczam to, że nie stanąłem w jednym szeregu z rzeszą „obrażonych fanów marillion”

Większość miłośników zespołu nie miała tyle szczęścia co ja – najwięksi pechowcy trafili na „tele-hit” w Teleekspressie prezentujący Hooks in You (największe nieporozumienie tamtego okresu) - singiel, który w najmniejszym nawet stopniu nie reprezentował całego albumu (ja pamiętam tylko, że zwróciłem uwagę, że Steve Rothery zgolił zarost, czego nie chciał wcześniej uczynić nawet na potrzeby wideoklipu Garden Party). Pozostali poznali album wraz z niezwykle sugestywnym (ale jednocześnie sarkastycznym) komentarzem kultowego, zmarłego nie tak dawno, Wielkiego Przewodnika (nasze drogi rozeszły się zresztą tamtego wieczora). Szkoda, że tak się stało, bo wiele serc zamknęło się wówczas na nowe oblicze marillion. Wiele osób nawet nie chciało zadać sobie trudu posłuchania. Słuchali tylko tego co miał im do powiedzenia Wielki Przewodnik. Szkoda, bo odrzuciwszy sentymenty i uprzedzenia można było usłyszeć muzykę PRZEPIĘKNĄ. Piękniejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Album otwiera długi instrumentalny wstęp, budujący napięcie, wciągający każdym dźwiękiem. Ta baśniowa partia klawiszy, ta narastająca partia gitary basowej, to niesamowite łkanie gitary i ten niepokojący podkład perkusyjny. Napięcie sięga zenitu....i nagle: dynamiczne solo na gitarze w połączeniu z wyśmienitą grą całego zespołu. Partia ta zanika tak samo nagle jak się pojawia i....można wreszcie usłyszeć ten NOWY GŁOS. Każdy kto czekał na Fisha bardzo się w tej chwili zawiódł (ja miesiąc wcześniej też). Ten głos zupełnie nie przypominał Fisha. Inna barwa, inna technika, inna maniera. To był szok.

Dopiero jakiś czas później dotarło w końcu do mnie, że właśnie o ten rodzaj szoku chodziło Steve Rothery, Markowi Kelly, Pete Trewavas’owi i Ian’owi Mosley’owi. Jednym ostrym, bezwzględnym cięciem marillion zerwał z Fishem. Instrumentalnie jednak od pierwszych sekund marillion jest marillionem...tyle tylko, że o niebo lepszym niż na wcześniejszych płytach. No chyba, że ktoś nadal czekał na brzmienie z okresu Script, czy Fugazi. Wtedy ta nowa muzyka mogła się nie podobać. Kolejny utwór Easter nie pozostawia cienia złudzeń – Marillion postanowił pieścić zmysły, a nie szarpać nimi. Piękny, melancholijny temat, do którego (o dziwo) ten nowy głos pasuje wyśmienicie, łagodnie przechodzi w długie gitarowe solo Steve Rothery. Jedno z najdłuższych i najwspanialszych w całym jego dorobku. Finał tego utworu jest nie mniej emocjonalny, niż najlepsze utwory z okresu rybnego, choć słowa, które wyśpiewuje Steve Hogarth nie mają nic z tego ładunku uczuć, jakie zwykł na papier przelewać Fish. Uninvited Guest jest pierwszą niezbyt miłą niespodzianką: rozrzedzone brzmienie, nazbyt uproszczona konstrukcja do dziś wywołują niedosyt (mimo, że przez kolejne lata marillion zaskoczył niejedną dziwną kompozycją). Szczęśliwie następny w kolejności tytułowy Seasons End wynagradza wszystko. Ten utwór jest nie tylko wyśmienity. Jest przede wszystkim niezwykle piękny. Co więcej, gdy wydaje się, że dobiega końca rozpoczyna się część instrumentalna – prawdziwe mistrzostwo świata – jeden z najwspanialszych popisów zespołowego grania. Muzyczna uczta – lecz nie muzyczna orgia – bo choć gra cały zespół nie ma tu ani nagłych zwrotów, ani ostrych dźwięków (czegoś co zwykło się określać słowem czad). Przeciwnie to spokojny, nostalgiczny fragment, który przenika każdą komórkę ciała. Holloway Girl prezentuje bardziej rockowe oblicze marillion, a następujący po tym utworze Berlin przedstawia znów nowe horyzonty zespołu. Początkowo pojawiająca się tu po raz pierwszy w historii partia „obcego” instrumentu (saksofonu) robi dziwne wrażenie. Po jakimś czasie trudno sobie wyobrazić ten utwór bez saksofonu. Berlin jest utworem pełnym emocji (których nie brak także w głosie Stevena Hogartha), kompozycyjnie najbliższy jest dawnym nagraniom zespołu. After Me to prawdziwa perełka (której brak na edycji analogowej). Króciutki, pełen niesamowitej energii utworek wyśmienicie zaśpiewany przez Steve’a. jaka szkoda, że już za moment ten niesamowity nastrój znów ulegnie zaburzeniu. Wspomniany wcześniej Hooks in you był w tamtym okresie najbardziej szokującym utworem, mimo, że jakoś szczególnie daleko od Incommunicado nie odszedł. Prosta, dynamiczna kompozycja, z rockową partią gitary i klawiszami w stylu amerykańskich pudel-zespołów nie mogła się spodobać. Tym dziwniejszy był wybór właśnie tego utworu na pilotującego singla. Nigdy tego nie zrozumiem. Końcówka albumu znów ukazuje marillion na najwyższych obrotach – wyśmienity The Space z genialną instrumentalną partią w środku i monumentalnym finałem pozwalał z wielkim optymizmem spoglądać w przyszłość.

Potrzeba było kilku lat, by miłośnicy marillion nie bali się mówić wprost, że Seasons End jest wspaniałym albumem – kolekcją naprawdę udanych kompozycji. Że Steven Hogarth, choć tak niepodobny do Fisha ma wspaniały, jedyny w swoim rodzaju głos, którym potrafi się świetnie posługiwać. Że odejście Fisha nie okazało się raną śmiertelną dla zespołu.

Ja czuję się wybrańcem - poznałem pierwsze dźwięki tej płyty bez komentarzy i złośliwości (Pan Marek Niedźwiecki zachował się jak prawdziwy gentleman). Nadal mam żal do człowieka, który wprowadził mnie w ten świat, że jak dziecko odwrócił się od zespołu, który tak kochał, bo muzycy po odejściu Fisha nie popełnili samobójstwa. I, że tym swoim rozczarowaniem częstował wszystkich dookoła tak jak tylko On potrafił. Mam nadzieję, że gdy teraz w chmurach, wolny od wszelkich zmartwień i ograniczeń tego świata słucha sobie tej płyty ma w końcu odwagę powiedzieć, że wtedy, we wrześniu 1989r. nie miał racji, a trwając w swym uporze odebrał bardzo wielu osobom radość podziwiania nadal żyjącego Wielkiego zespołu.

Słuchaj w pokoju Wielki Przewodniku. Otworzyłeś mi uszy – pozwól otworzyć je sobie.

P.S. ciekawe ilu szczęściarzy trafiło na tę przedpremierową prezentacje The King Of Sunset Town? Ja jeszcze nikogo takiego nie poznałem. Dziękuje Panie Marku.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.