Pierwsze podejście do tego albumu przyszło mi poznać wiele miesięcy przed jego ukazaniem się gdy wpadła mi w ręce videokaseta From Stoke Row to Ipanema. W materiale tym znalazł się zapis próby, na której zespół wykonał utwór Eric (czyli fragmencik Splintering Heart) oraz Ultimate Gift (This Town i Rakes Progress). Byłem pod wrażeniem...podobało mi się. Czekałem na nowy album. Steve Hogarth, który debiutował z Marillion albumem Seasons End wzbudzał wówczas wiele kontrowersji. W dobrym tonie było odmawianie mu zdolności śpiewu i w ogóle jakichkolwiek zdolności. Tymczasem już pierwsze przymiarki do nowej płyty były obiecujące – jego głos brzmiał pewnie, mocno i bardzo czysto. Mijały miesiące. Wreszcie pojawiły się pierwsze nowe dźwięki przy akompaniamencie szczególnie złośliwych komentarzy. Zgrywając tę płytę z radia (Ustawa o Prawie Autorskim i prawach pokrewnych wówczas jeszcze nie obowiązywała) miałem jednak dość mieszane uczucia. To nie była muzyka jaką chciałem usłyszeć, choć otwierający płytę utwór Splintering Heart zrobił na mnie wielkie wrażenie. Nowa muzyka wydawała mi się za prosta jak na Marillion, zbyt otwarcie nawiązująca do tego co zwykło się określać mianem POP. Kolejnym szokiem okazała się okładka płyty i brak znanego od lat niezwykłego logo zespołu. Jednym słowem porażka.
A jednak coś ciągnęło mnie do tego albumu, coś zmuszało do słuchania, do zmiany stereotypów, do kolejnego w ostatnich latach otwarcia umysłu.
Bo kiedy usunęło się z głowy cały zespół tzw. wyobrażeń o Marillion
(tych nieszczęsnych stereotypów, które utrudniają, a czasem wręcz uniemożliwiają rzetelną ocenę) album Holidays in Eden okazuje się być nadzwyczaj udaną pozycją w dyskografii zespołu.
Zdumiewa bogactwem stylów (klasyczny prog w Splintering, ambitny POP w No One Can
i Dry Land, mini suita This Town-Rakes Progress-100 Nights), zachwyca wyśmienitą formą Steve Hogartha, budzi podziw klarownym brzmieniem, doskonałymi proporcjami między Głosem i Muzyką.
Pewnie, że chciałoby się gęstszych aranżacji, dłuższych kompozycji, ostrzejszego pazura... ale na dobrą sprawę to wszystko już było...a Marillion nie lubi się powtarzać.
I niby dlaczego miałby się powtarzać, skoro to co miał tym razem do zaproponowania było naprawdę wartościowe. No może wyjąwszy jeden zupełnie zbędny kawałek...nijaki utwór tytułowy, bez pomysłu, bez polotu, bez sensu. Żałuję jednak, że producent Chritopher Neil tak brutalnie obszedł się z This Town i Rakes Progress (jako Ultimate Gift brzmiały
o niebo lepiej i dopiero na koncertach Marillion pokazał jak powinno to wyglądać).
A skoro jesteśmy już przy producencie i produkcji...... Hmmm no właśnie. Z jednej strony mamy wyśmienite brzmienie, a z drugiej bezsensowne, sztuczne uproszczenia aranżacji. Marillion potrafił już wcześniej nagrywać udane POPowe utwory i wcale nie oznaczało
to konieczności sztywnego trzymania się rytmu i sprowadzania klawiszy do roli zwykłego wypełniacza. Chritopher Neil miał niestety na ten temat inne zdanie i z tego powodu bardzo ucierpiały No One Can i Dry Land...a przy okazji także The Party i This Town ... i cała reszta też. Prostota może mieć swój urok...ale musi to być prostota wynikająca sama z siebie a nie narzucona przez kogoś dla „wyższego celu” jakim miało być zainteresowanie prezenterów radiowych. Marillion nigdy nie nagrywał płyt z takim założeniem, lecz tym razem dał się zdominować przez Mr. Neil’a. I z tego powodu Holidays in Eden to zaledwie dobra płyta...zaledwie, bo mogła być naprawdę bardzo, bardzo dobra.
Szkoda, bo album zawiera naprawdę doskonałe kompozycje: monumentalny Splintering Heart, dynamiczny Cover My Eyes (gdzie Steve Hogarth udowadnia, że jego struny głosowe naprawdę wiele mogą), niesamowite The Party, przeurocze No One Can, piękne Dry Land, magiczne Waiting To Happen oraz elektryzującą suitę This Town-Rakes Progress-100 Nights (pominięcie Holidays nie jest przypadkowe).
Materiał z tej płyty nadal grany jest na koncertach (o czym mogli przekonać się wszyscy uczestnicy koncertów z trasy Anorak) i nadal zachowuje swoją świeżość.
Dziś, gdy mamy już XXI wiek wiemy, że Marillion właściwie może wszystko
(nawet brzmienia techno sygnował swoją nazwą, czego akurat za najszczęśliwszy pomysł nie uważam). Wtedy w 1991r. otwarcie się na inne niż „progressive rock” brzmienia nie było mile widziane na płytach tego zespołu. Ale to był właśnie ten przełomowy moment w historii Marillion. Moment, w którym muzycy powiedzieli jasno...mamy nowego wokalistę i sporo
do zrobienia. Robimy to jako Marillion, ale nasza „rybna przeszłość” to po prostu przeszłość.
Od tej chwili zespół nacisnął pedał gazu, nabrał rozpędu i w tym biegu jak dotąd ani na moment się nie zatrzymał. Można dyskutować dokąd ten bieg zespół zaprowadził.
Moim zdaniem był to bieg ku artystycznej wolności, na której zespół zapewne stracił finansowo (i w statystykach), ale która sprawia, że Marillion jest zespołem żywym i stale zaskakującym, a nie zbieraniną panów w średnim wieku pichcących do znudzenia stare patenty.
Nie tylko w tej materii Holidays in Eden był pierwszym albumem:
po raz pierwszy zabrakło na okładce logo zespołu (i już tak naprawdę nigdy się nie pojawiło)
po raz pierwszy zespół umieścił na płycie utwór skomponowany przez kogoś innego
(myślę oczywiście o Dry Land, w którym co prawda Steve Hogarth maczał swe palce)
po raz pierwszy Pete Trewavas i Mark Kelly dali głosu na studyjnym albumie
po raz pierwszy wokalista brał udział w nagraniach partii instrumentalnych.
Większość z tych „po raz pierwszy” stało się regułą na późniejszych płytach....ale to nowe podejście do nowych produkcji pojawiło się właśnie z okazji Wakacji w Raju.
Wydając Holidays in Eden Marillion poniekąd zmarnował swą szansę na szybkie odbudowanie utraconego po odejściu Fisha zaufania. Zamiast powalić na kolana niedowiarków klasycznym albumem, Marillion dostarczył im pożywki swym nowatorskim podejściem. A jednak gdy patrzę na to wszystko po latach widzę w tym sporo dobrego. Marillion oddzielił ziarno od plew. Z zespołem zostali ci, którzy widzieli w nim coś więcej niż tylko dekorację do dania rybnego. Pozostali albo odwrócili się plecami, albo śledzą
do dziś poczynania zespołu z ukrycia, wynajdując za każdym razem dziesiątki powodów, dla których obecny Marillion im nie odpowiada. I czekają, czekają na ten rodzaj cudu, który raczej nie nastąpi. Nie nastąpi, bo ani Marillion ani Fish tego nie potrzebują. Chemia, którą razem tworzyli była niezastąpiona ale skoro w pewnym momencie stała się toksyczna przyszła pora na nowe udane związki. Dzięki temu uniknęliśmy Wielkiego Wybuchu. Dzięki temu nadal możemy czekać na nowe płyty Marillion. Dzięki temu na koncertach Marillion obok „dziadków” można zobaczyć także młodzież, dla której lata 80 kojarzą się jedynie
z „kółkiem graniastym” i innymi tego typu rozrywkami, co stanowi namacalny dowód na to,
że zespół żyje.
A zaczęło się to od Wakacji w Raju, wakacji bardzo, bardzo interesujących, ale z wielu powodów nieszczególnie Marillionowi służących. A szkoda, bo fajne są.....