Oficjalny status tej płyty jest cośkolwiek niejasny. Nie, bynajmniej nie jest to żaden bootleg, wydanie nieuzgodnione z zespołem, czy wręcz album wydany wbrew woli muzyków. Sprawa jest nieco bardziej powikłana.
Podczas sesji do płyty „Saw Delight” drogi Czukaya i reszty zespołu zaczęły się coraz bardziej rozbiegać. Bo Holgera coraz bardziej pociągały różne dziwne zabawy z dźwiękiem, wykorzystanie m.in. radia i prymitywnych jeszcze samplerów jako instrumentów, a reszta chciała grać rock. I na wczesnym etapie sesji „Out Of Reach” panowie powiedzieli sobie dość. Album sygnował skład Gee – Karoli – Kwaku Baah – Liebezeit – Schmidt.
Płyta ukazała się jak najbardziej oficjalnie latem 1978. Tymczasem, po pewnym czasie, panowie doszli do wniosku, że nazwą Can można sygnować jedynie projekty stworzone z udziałem całej czwórki Czukay – Karoli – Schmidt – Liebezeit. I „Out Of Reach” znalazła się niejako na marginesie zespołowego dorobku. W sensie: uznajemy ten album, nie jest to ządne wydawnictwo nielegalne itp., ale… w serii kompaktowych remasterów Can dla „Out Of Reach” zabrakło miejsca. Do dziś pozostają albo winyle, albo zgrane na żywca z czarnego krążka nieoficjalne CD.
Inna rzecz, że nie jest to pozycja, dla której warto by się zabijać. Rosko Gee wspominał, że na płycie dominują jego pomysły i melodie – bo reszta nie okazywała zainteresowania komponowaniem, nie angażowali się w sesje, niespecjalnie ich obchodziło, czy w ogóle jakiś album się ukaże. I to na płycie niestety słychać aż za dobrze.
“Serpentine” jeszcze wypada nie najgorzej: rozleniwiona, ciepła aura, plażowe rytmy, całkiem fajne solo gitary… Ot, taki Can w wakacyjnej, roztrenowanej, niezobowiązującej formie „Pauper’s Daughter And I” wypada już oczko gorzej: choć wciąż jest całkiem nieźle, dość banalnie wypadają (w zamierzeniu nowoczesne) partie syntezatora, niby miała to chyba być piosenka, ale melodycznie całość rozłazi się w szwach, brakuje temu dyscypliny. Bardzo fajnie wypada zdecydowanie najlepszy na płycie „November”: gęsty, dynamiczny, jakby santanowski rytm, dużo popisów gitarowych… To jest ten moment, kiedy słychać, że panom jeszcze chce się coś zagrać, jeszcze chce się pograć razem. „Seven Days Awake” to coś o podobnym charakterze, ale już nie tak wciągające, nieco rutynowe, zagrane jakby bez większego zaangażowania. „Give Me No Roses” to z kolei właściwie typowe disco. Co samo w sobie nie musi być niczym złym; jednak w tym przypadku mamy tu disco w takim sobie wydaniu: taneczny rytm jest, ale brakuje melodii, przebojowości, czy – z innej strony – jakiegoś aranżacyjnego elementu zaskoczenia; nawet skrzypcowe ozdobniki Karoliego nie pomagają. A potem jest „Like Inobe God”. Kuriozalna, niezbyt strawna mieszanka disco, calypso, latino i etnicznych wokaliz, dodatkowo miażdżona fatalnymi popisami wokalnymi. Na koniec zaś mamy krótkie solo perkusji wspieranej dość dziwacznymi elektronicznymi dźwiękami.
Mocno przeciętna, nieudana płyta, dokumentująca niegdyś wielki zespół w stanie postępującego rozkładu.