Jesienią 1995 roku stał się cud. O ile Union nie był tak naprawdę żadnym zjednoczeniem, tylko chwilową unią personalną, o tyle w 1995 roku doszło do prawdziwego zjednoczenia podzielonego na dwa odłamy zespołu w najbardziej klasycznym składzie. No, prawie najbardziej klasycznym, bo Bruford już był nie do wyjęcia z King Crimson. Co więcej, to zjednoczenie zaowocowało dziełem wybitnym – na pewno najwybitniejszym nagranym przez Yes od czasów Going For The One, jeśli nie Relayera.
Czy raczej dziełami. Bo Keys To Ascension składa się tak naprawdę z dwóch niezależnych części – jedną jest rejestracja koncertów z San Louis Obispo z wiosny 1996, drugą – zbiór nowych nagrań studyjnych. I to wszystko zostało wydane na dwóch dwupłytowych albumach. Ponieważ jednak u Yes nic nie może być normalnie, nie jest tak, że jeden album zawiera tylko nagrania koncertowe, a drugi – studyjne. Nie – na pierwszym albumie pomiędzy nagrania z SLO wciśnięto dwa premierowe utwory studyjne, akurat najlepsze z całego zestawu. Drugi album składał się natomiast z jednej płyty koncertowej i jednej studyjnej. Nikt nie wie, dlaczego tak się stało – może wydawcy i menedżerowie nie wierzyli w sprzedaż nowej płyty studyjnej Yes i woleli ją ukryć pomiędzy nagraniami live? Akurat taka płyta jak Keys To Ascension problemów ze sprzedażą nie powinna mieć żadnych. Później zresztą (w 2001) nagrania studyjne z obu albumów zostały wydane na jednym wydawnictwie Keystudio. Ale to już była musztarda po obiedzie. Wrażenie, jakie mogłoby wywołać nowe studyjne wydawnictwo Yes w klasycznym składzie, zostało zaprzepaszczone, utwory z niego nigdy nie zaistniały w szerszej świadomości fanów rocka progresywnego, nie trafiły do repertuaru koncertowego Yes. Zresztą jak miały trafić, jak zniechęcony takim potraktowaniem nowego materiału Wakeman po raz kolejny odszedł z zespołu? Tak, Keys To Ascension to jest wielka zmarnowana okazja na trwałe zjednoczenie Yes.
Część koncertowa to było wtedy najlepsze wydawnictwo koncertowe Yes w historii - zarówno pod względem doboru repertuaru, jak i poziomu wykonawczego. W szczególności dotyczy to pierwszego albumu. Zespół uniknął tym razem dominacji utworów z lat 1971-72, przypominając za to nie grany od bardzo dawna na koncertach (i nie wydany oczywiście na żadnym koncertowym albumie) The Revealing Science of God. Pojawiła się również America Simona i Garfunkela, chociaż to akurat dla mnie jest najsłabszy punkt płyty – nudne popisy instrumentalne w żaden sposób nie uzasadniają wydłużenia tego utworu aż do dziesięciu minut. Ale o wartości nagrań z San Louis Obispo decydują przede wszystkim dwa utwory. Onward w oryginalnej wersji z Tormato jest sympatyczną, acz dość banalną piosenką, ale tu – wzbogacony o intro Howe’a na gitarze akustycznej i zaaranżowany na nowo – ujawnia całe swoje piękno. Awaken natomiast w wersji studyjnej jest już dziełem kompletnym, skończonym. Wydawałoby się, że poprawienie czegoś idealnego jest niemożliwe – a jednak wersja z SLO, z rozbudowanym centralnym fragmentem instrumentalnym, zachwyca chyba jeszcze bardziej niż oryginał, a w każdym razie inaczej.
Ale tak naprawdę o wartości pierwszych Kluczy decydują dwa utwory studyjne. Powiem śmiało – utwory absolutnie, bez żadnej taryfy ulgowej, dorównujące arcydziełom zespołu z lat 70. W szczególności dotyczy to Be The One – trzyczęściowej minisuity, stworzonej według najlepszych yesowych wzorców. Zwrotka pierwszej części to moim zdaniem jeden z najcudowniejszych fragmentów, jaki kiedykolwiek Yes nagrał – na tle progresji Chrisa na picolo basie Jon śpiewa prostą, acz niezwykle uroczą piosenkę z głównym motywem Never underestimate..., muzyka jest czysta i klarowna jak górski strumień i niezakłócona choćby jednym zbędnym dźwiękiem. Po spokojnym i przejrzystym The One następuje dynamiczna część Humankind i po niej solo Howe’a, każda z tych części jest zamknięta wracającym refrenem The One, a cały utwór zamyka klamrą ten cudowny motyw Never underestimate... z początku utworu. Absolutna perła i zupełnie nie rozumiem, czemu nie docenili jej ani fani, ani sam zespół (nigdy jej nie wykonał na żywo).
That, That Is nie jest aż takim arcydziełem konstrukcji: główną osią utworu jest akustyczny motyw Howe’a, wprowadzony i rozwinięty w rozpoczynającej utwór kapitalnej Togetherness i powracający w dalszych częściach – The Giving Things i How Did Heaven Begin, stanowiących niejako zwrotne punkty utworu. Akurat te części, na równi z That Is, stanowią najlepsze fragmenty całej suity, gdy pozostałym (w szczególności Crossfire i Agree To Agree) nieco brakuje dyscypliny. Do tego cała suita urywa się zupelnie niespodziewanie – gdy aż się prosiło zamknąć ją wracającym głównym motywem Howe’a. Jakby muzycy przestraszyli się, że już za długi utwór napisali i muszą kończyć. That That Is jest więc (podobnie jak suity z Oceanów, a inaczej niż Close To The Edge, Awaken czy nawet Endless Dream) raczej kolażem niż kompozycją – ale poszczególne części tego kolażu brzmią świetnie, głównie za sprawą kapitalnej współpracy wreszcie połączonego duetu Squire-Howe. Ale i That That Is – z trudnych dla mnie do zrozumienia powodów – nie zebrał tak dobrych recenzji na jakie zasługiwał. Może to za sprawą mocno nietypowego jak na Yes tekstu? Tekstu opowiadającego historię (narkomanki Julii, która straciła dziecko w gangsterskich pojedynkach) i dopiero z niej wyciągającego sensy ogólne?
Be The One i That That Is same w sobie są fantastycznymi utworami. Ale wtedy, w 1996 roku, fani Yes traktowali je tylko jako zapowiedź nowych twórczych wzlotów swojego ulubionego zespołu.
Niestety, na zapowiedziach się skończyło.