Nieregularnika o płytach Kate Bush część kolejna.
Miałem nadzieję, że zdążę omówić wszystkie do czasu premiery najnowszej, „50 Words for Snow”, czyli do 21 listopada. Jak widać – nie wyszło.
Na kolejną płytę Kaśki trzeba było czekać dwa lata. Ale artystka przez ten czas nie obijała się próżniaczo, wydając zarobioną kasę. Początek 1979 roku spędziła w sali prób przygotowując się do swojego , pierwszego tournee (jak się potem okazało - też i ostatniego). Kilkanaście godzin dziennie, sześć dni w tygodniu, przez cztery miesiące - tak wyglądały te przygotowania, bo to nie miały być zwykłe koncerty, ale prawdziwe spektakle. Jak to wyszło - opiszę dokładniej przy okazji recenzji "Live at The Hammrsmith Odeon".
"Never For Ever" jest ostatnią płytą Kaśki, do której pasowałoby określenie wielkie dzieło. Oczywiście nie chodzi o poziom muzyczny, ale raczej o jego charakter. To kwestia doboru odpowiednich słów. Tak jak soku malinowego zrobionego z pachnących, soczystych owoców własnoręcznie zebranych z własnego ogrodu nie nazwie się wykwintnym trunkiem, albo nie nazwiemy wielkim balem dla kilku znajomych, chociaż będziemy się świetnie bawić do rana. Wielkie dzieło - nie, znakomita płyta - tak.
Po raz pierwszy w karierze, właśnie na tej płycie Kate Bush jest tym kim jest – młodą i nieco postrzelona dziewczyną. Wcześniejsza Kaśka jakby bardziej była wykreowaną postacią z jakiegoś nawiedzonego romansu, a nie sobą. Po raz pierwszy jest też współproducentem swojej płyty. I że "Never for Ever" jest właśnie takie jakie jest, pewnie też ma z tym związek. Co prawda, tak jak "The Kick Inside" i "Lionheart" to też jest zbiór piosenek i to pod wieloma względami do nich podobny, ale różnice między tymi krążkami dosyć łatwo zauważyć. W zasadzie jest jedna główna - gdzieś znikła (prawie) cała orkiestra, a jej miejsce zajęły syntezatory, do tego w "Deliusie" mamy automat perkusyjny Rolanda. Po dwóch tak epickich albumach, różnica brzmienia jest naprawdę nie do przeoczenia. Zdecydowanie jest to jednak korzystna zmiana. Ciężkie orkiestrowe aranżacje miały swój urok, ale do pewnego momentu. Do tego do większości piosenek z "Never For Ever" nie pasowałyby, bo te są lekkie, zwiewne i delikatne. Całe "Nigdy na zawsze" jest w klimacie wiosenno - wczesnoletnim (no bo na wiosnę nagrywane i utwór "Maciejka" też mamy) i dzięki temu jest to chyba najbardziej pogodna płyta Kate Bush. Przynajmniej muzycznie, bo treść niektórych utworów wcale pogodna nie jest - "Blow Away (for Bill)" dedykowane jest szefowi ekipy zajmującej się oprawą świetlną jej koncertów, który zginął tragicznie w czasie przygotowań (spadł z rampy oświetleniowej kilka dni przed pierwszym występem), walczyk "Army Dreamers" to takie kaśkowe "Forgotten Sons", a w "Breathing" to pytanie o to jak traktujemy naszą planetę. Za to najbardziej charakterystycznym utworem jest bez wątpienia "All We Ever Look For" - ten syntezator "gwiżdżący" motyw przewodni, który od razu zapada w pamięć, różne efekty dźwiękowe - chodzenie po korytarzu i otwieranie kolejny drzwi zza których dobiega różna muzyka (na pierwszej płycie Hatfield & The North znajdziemy podobną zabawę). "The Kick Inside i "Lionheart" od "Never for Ever" różni się jeszcze tym, że jest lepsza. Głównie tym, że równiejsza. Oczywiście, że na obu wcześniejszych albumach jest cała masa znakomitych utworów, ale zwłaszcza na "Lionheart" trochę przestojów znajdziemy. Tutaj numer w numer, jeden za drugim - nie do wyjęcia, do czego by ucho przyłożył - przebojowa "Babooshka", nastrojowe "Blow Away", "Egypt", lekko zakręcone "All We Ever Look for", czy żywiołowe i po kaśkowemu zwariowane "Violin" (wersja z koncertu w Hammersmith Odeon jest jeszcze bardziej dynamiczna), o dwóch perełkach zamykających płytę, czyli o "Breathing" i "Army Dreamers" juz wspominałem. W zasadzie to najnajbardziej piosenkowa płyta Kaśki i najlżejsza gatunkowo, chociaż jak pisałem wcześniej - te piosenki są znakomite. Moim zdaniem jest to jedna z najlepszych płyt Kate Bush, chociaż akurat nie wiem ilu fanów się ze mną zgodzi.
Uf, można powiedzieć, że to koniec, recenzji oczywiście. To jest trzecie wersja tego tekstu – pierwsza poszła do kosza, potem napisałem drugą, a jak przepisywałem ją na komputerze (bo ja najczęściej swoje teksty piszę najpierw w wersji papierowej), to na dobrą sprawę napisałem ją po raz trzeci, od nowa, posiłkując się jedynie wersją drugą. Bo z takimi krążkami zawsze jest problem – zbiór dobrych piosenek – bądź człowieku mądry i spróbuj to jakoś ugryźć. Niewdzięczne zadanie. Za to przynajmniej takich rzeczy znakomicie się słucha, „Never For Ever” również.