Stare przysłowie pszczół mówi, że lepsze jest zawsze wrogiem dobrego, a Kate Bush pewnie nie oglądała w młodości "Pszczółki Mai". No i wzięła i nagrała nowe wersje utworów z płyt „The Sensual World” i „The Red Shoes”. Już sama zapowiedź takiej płyty była niepokojąca. Chociażby dlatego, że "The Sensual World" jest dziełem pod każdym względem skończonym i tam NIE MA NIC DO POPRAWIANIA! Z "The Red Shoes" w większości wybrała też co lepsze utwory, które również żadnych poprawek nie potrzebowały.
Z ciężkim sercem i duszą na ramieniu siadałem do słuchania "Director's Cut". Mój niepokój potęgował fakt, że wcześniej upubliczniona została nowa wersja "Deeper Understanding", która wcale, ale to wcale nie zachwycała.
Postanowiłem rozprawić się z „Director’s Cut” symultanicznie – zrzuciłem na dysk wszystkie pierwotne wersje, zapakowałem do foldera, który nazwałem „Director’s Uncut” i zacząłem słuchać na przemian – jedną taką i jedną taką.
Jedźmy od początku - utwór za utworem:
1.”The Sensual World” /” Flowers of Mountains” - różnice muzyczne nie są znaczne, w wersji oryginalnej ciekawiej gra sekcja rytmiczna, bas jest pełniejszy, głębszy, "zmysłowy" niemal tak jak Kaśkowe "uhmm-yes". Reszta to niuanse. Za to jest zupełnie nowy tytuł i nowy tekst. Kiedy powstawała płyta „The Sensual World”, artystka chciała wykorzystać utworu tytułowego fragment monologu Molly Bloom z „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Zwróciła się o pozwolenie do spadkobierców, ale ci się nie zgodzili. Musiała sama napisać własny tekst, który i tak był inspirowany dziełem Joyce’a. Przy okazji nagrywania „Director’s Cut” spróbowała jeszcze raz i tym razem zgodę otrzymała, a utwór zupełnie nowe słowa autorstwa Jamesa Joyce’a.
2.”Song of Solomon” - "sucha", dość ascetyczna nowa wersja kontra "cieplejsza", bogatsza aranżacyjnie wersja z "The Red Shoes". No i teraz nie ma tria Bulgarka.
3. „Jilly” - w oryginale to postrzelona Kaśka, komponująca świetne, lekko zakręcone pop-rockowe numery, w całej swojej okazałości twórczej. Nowej wersji brakuje lekkości, dynamiki oryginału. A jeszcze te dzikie wrzaski, jak z "Get out of My House", tyle, że tutaj jakoś bez sensu.
4. „Deeper Understanding” - bez większych różnic, tyle, że refren "śpiewa" Bertie, syn Kate Bush przepuszczony przez vocoder. Jednak wersja oryginalna podoba mi się bardziej - jest subtelniejsza i delikatniejsza.
5. „The Red Shoes” - w zasadzie wszystko mi jedno, za oryginałem nie przepadam, to nowej czepiać się nie będę. Wydaje mi się, że ta pierwotna była bardziej folkowa i bardziej dynamiczna.
6. „This Woman’s Work” - wydaje się, że przynajmniej na ten remake był pomysł i to jeszcze dobry - z delikatnego i wyciszonego numeru zrobić coś jeszcze bardziej kameralnego. Problem polega na tym, że jest to pomysł na góra cztery minuty, a nie na ponad sześć. Przez ostatnie dwie czeka się z utęsknieniem na koniec.
7. „Moments of Pleasure” – podobny zabieg co w „This Woman’s Work” – czyli kameralnie, w oryginale był to koncertujący fortepian plus chór – taki typowy, musicalowy, amerykański numer. Chociaż i ta skromniejsza wersja ma swój urok, to jednak wolę ta starszą.
8. „Never Be Mine” – cięższa, bardziej rockowa, bardziej ascetyczna wersja. Na oryginał bym jej nie zamienił, bo do reszty by nie pasowała, ale tutaj Kaśka śpiewa lepiej niż na „The Sensual World” - dynamiczniej i bardziej drapieżnie.
9. „Top of The City” – jak wiele razy wcześniej – spokojniejsze, takie nieco „wycofane” wykonanie. Chyba lepiej przemyślana wersja niż oryginalna.
10. „And So Is Love” – podobne, bardzo podobne.
11. „Rubberband Girl” – aż musiałem we wkładkę spojrzeć, czy to przypadkiem Keef z Toczących Się Kamieni riffa tu nie zapodaje. Jednak nie on. Ale ten, kto to robi, robi to naprawdę bardzo stylowo. Poza tym Kaśki o bluesowe zacięcie nigdy nie podejrzewałem. Mogłaby tylko zaśpiewać to z większym zaangażowaniem, a nie tak przez nos, półgębkiem, trochę jak Joplinka na kacu. Zupełnie inna wersja, która na pewno podoba mi się bardziej niż ta z „The Red Shoes”.
Kilka jeszcze takich ogólnych uwag – praktycznie wszystkie utwory zaśpiewane są o oktawę niżej, wszystkie aranżacje są nieco skromniejsze niż oryginalnie, a brzmienie jest mniej przestrzenne, bardziej płaskie i „suche”.
Jakoś nie mam sumienia zglanować tej płyty do spodu, bo po pierwsze wcale taka zła nie jest, po drugie jednak to Kate Bush, a słabość do tej pani mam już od prawie trzydziestu lat i wcale mi nie przechodzi (widzielibyście rozanieloną minę redaktora oglądającego niedawno po raz kolejny „Live at The Hammersmith Odeon”). Gdyby była to płyta z materiałem oryginalnym na takim poziomie, to pewnie teraz leżałbym teraz przed nią plackiem cały zachwycony. Ale to w pewnym sensie odgrzewane kotlety. Coś takiego ma sens, gdyby zostało zrobione od początku – każdy utwór został rozłożony na czynniki pierwsze i z powrotem złożony do kupy, ale inaczej. Kiedyś Peter Hammilll popełnił płytę „The Love Songs”, gdzie zebrał kilka swoich piosenek i nagrał je od nowa – akurat jemu się udało się stworzyć nową jakość, bo on nagrał je lepiej – nowe aranżacje, a przede wszystkim nowa, lepsza produkcja. Albo to, co zrobił z utworami Genesis Hackett na „Genesis Revisited” – on wielu przypadkach nadał im zupełnie nowy kształt. Tutaj czegoś takiego raczej nie ma, wyjątkowo tylko możemy znaleźć na niej nowe wersje, które faktycznie wnoszą coś ciekawego, albo są lepsze od pierwowzorów. Jeśli chodzi o produkcję – to też krok wstecz, na pewno w stosunku do „Sensual World”.
No cóż… moim zdaniem „Director’s Cut” jest płytą niekoniecznie udaną i nie wiem, czy potrzebną.
Nie będzie gwiazdek, ocenę tego albumu nie da się tak jednoznacznie zamknąć w ilości punktów.