Tribute album... Tak. Zastanawiałem się jak to ugryźć, z której strony podejść. Nie przepadam za tego typu przedsięwzięciami. Peter Christopherson miał powiedzieć - The most extra-ordinary, beautiful, and moving, re-interpretations of Coil I have ever heard! Pomyślałem, że tak po prostu wypadało.
Tribute album... Nie lubię i tyle. Co innego jak zespół jakiś wykonuje pojedynczy utwór innego twórcy. Trafiają się rodzynki, ale w większej grupie to nie wypala. Czemu? Nie mam pojęcia. Czy dla Metallici, Guns N` Roses, Bathory, NIN, itd. Wszystkie, za przeproszeniem, do d... . Nie chcę tu tworzyć sztucznej dramaturgii, by za chwilę stwierdzić, że z tym albumem jest inaczej; że w jakiś magiczny sposób kupuję wszystkie utwory, nawet bardziej mi się podobają od pierwowzorów. Nie. Powiedzmy to i miejmy za sobą – żaden z tych utworów nie jest lepszy od wersji Coil ani nawet w połowie tak dobry, czy też nie interpretuje (lub rozwija) w sposób twórczy. Ni w ćwiartce. Dziękuję.
Trochę historii. Głównym mózgiem stojącym za This Immortal Coil jest Stephane Gregoire. Postanowił złożyć dość nietypowy hołd nieodżałowanego Coil. Jeśli ktoś nie w temacie, przypomnę krótko – 13 października 2004 zmarła jedna z dwóch kluczowych postaci wyżej wymienionej formacji, John Balance. Nietypowość polega na tym, że muzycy, których Gregoire zaprosił do współpracy, nie bardzo wiedzieli czym ten Coil jest. I właśnie ten brak wiedzy jest tu chyba najciekawszy, ale jednocześnie automatycznie musi on spłycać przekaz muzyczny (i nie tylko). Lista nazwisk robi wrażenie; młodzi, utalentowani twórcy, ale w tym wypadku w zupełnie nieznanym sobie świecie. Występują: Yaël Naim, Chapelier Fou, David Donatien, Hannes d’Hoines, Roël Van Camp, Christine Ott, Yann Tiersen, Matt Elliott, Bonnie Prince Billy, DAUU, Sylvain Chauveau, Han Stubbe.
Na pierwszy ogień idzie „the dark age of love”. I już z grubsza oddaje to nastrój reszty płyty. Francuskie, winno-bagietkowe granie chyba nie jest najlepszym sposobem do interpretowania utworów Balancea i Christophersona. Ich kompozycje były czymś więcej niż muzyką. A tu słuchacz dostaje tylko i wyłącznie muzykę, do tego nad wyraz ugrzecznioną. Nawet nieco mdłą. Chociażby takie „love’s secret domain” (tu jako „love secret domain” oraz powtórzone w zamykającym całość niejakim „outro LSD”). Przecież tam powinien być pazur, siły witalne, pewna perwersja. „Red queen” (przygotowane przez Yanna Tiersena, Matta Elliotta) toczy się w miarę przyzwoicie i relatywnie blisko oryginału. Wyróżnić chciałbym „tatooed man”. To czego dokonała w tym utworze Yaël Naim jest naprawdę warte uwagi. Ale ta kompozycja w sposób naturalny była otwarta na tego typu reinterpretację. Sylvain Chauveau, Han Stubbe, Roël Van Camp również zasłużyli na spory plus przy okazji „amber rain”, które właściwie brzmi jak czyjś solowy utwór. Przede wszystkim gitara akustyczna, śpiew, towarzyszący subtelnie klarnet, akordeon i do przodu, bez kompleksów, zupełnie na luzie.
Tribute album... Jak już wspomniałem powyżej, całość jest dość mdła, mało wyrazista. Szkoda. Nie wiem, czy mogło być lepiej. Zastanawiam się – może utwory Coila lepiej zostawić w spokoju. Niech kolejni ludzie je sobie spokojnie odkrywają, przeżywają, doświadczają. To zamknięta historia, niech Balance spoczywa w pokoju, spokoju, czy w czym tam chce. Mi po tej płycie pozostanie jedynie chęć poznania bliżej trzech-czterech artystów, którzy wzięli w niej udział.