Tak długo czekałem na nową płytę Jane's Addiction, że w ogóle o niej zapomniałem i byłem dosyć zaskoczony, kiedy się pojawiła. Wydają oni swoje płyty z podobną częstotliwością jak Kate Bush i tak jak w przypadku Kaśki też mamy do czynienia z ważnymi wydarzeniami artystycznymi. Nie inaczej tym razem.
Pierwsze wrażenie było dobre, aczkolwiek nie rewelacyjne. drugie wrażenie też było dobre, aczkolwiek znowu nie rewelacyjne. Odczuwałem pewien dysonans między oczekiwaniami, a rzeczywistością. Nie dostałem wszystkiego, co chciałem. Brakuje tu tego niesamowitego ciągu do przodu ze "Strays", nie jest tak nawiedzona (w znaczeniu „meszuge”) "Ritual de lo Habitual" a pierwsze dwie płyty to zupełnie inna bajka. "The Great Escape Artist" jest spokojniejsza i normalniejsza od tamtych, najbardziej piosenkowa, najbliższa rockowemu mainstreamowi. Perry Farrel śpiewa niżej, często zupełnie normalnie, a w kilku utworach jego charakterystyczny falset słyszymy tylko w refrenach. Jakby wariactwo z niego "odparowało" i nie daj Boże dorósł i się ustatkował - przynajmniej muzycznie. Nie ma tu tego szaleństwa, co wcześniej. Nawet takiego dopracowanego i wycyzelowanego jak na "Strays".
Ale kiedyś pisałem o jednej z płyt Nine Inch Nails, że to najgorsza ich płyta i dałem osiem gwiazdek. Z Jane's Addiction jest podobnie. "The Great Escape Artist" to najsłabsza płyta Farrela & co., tylko, żeby dobić do poziomu wcześniejszych było to zadanie na pograniczu niemożliwości. Już "Strays" nie udało się przeskoczyć pozostałych, a temu nowemu to i do "Strays" trochę brakuje. Głównie pod względem produkcji, bo tamten brzmiał rewelacyjnie, a wszystkie niedociągnięcia muzyczne "przykrywała" produkcja. Ten brzmi gorzej, bardziej ubogo, za to znajdziemy na nim chyba więcej ciekawej muzyki niż poprzednio. Za to też znajdziemy na nim trochę dziwnej muzyki i niekoniecznie pasującej tak całkiem do zespołu - bardziej do Linkin Park (co w tym wypadku komplementem absolutnie nie jest), albo do Marilyn Manson ("Splash A Little Water On It" trochę jak z „Mechanical Animals”) . Inna sprawa, że gdyby takie rzeczy nagrywało Linkin Park, to pewnie bym ich polubił, a na płytach MM od wielu lat nic tak dobrego się nie wydarzyło. Ale nowe JA ma znacznie więcej po stronie "ma", niż "winien". W zasadzie po stronie "winien" nie ma nic. Te dwa, trzy nieco słabsze utwory są słabsze od reszty, a nie słabe w ogóle. Przynajmniej pół płyty jest na bardzo wysokim poziomie muzycznym - począwszy od "Underground" (ten charakterystyczny groove – mniamuśne!), potem "Curiosity Kills" , "Irresistible Force (Met the Immovable Object)", "I'll Hit You Back", trochę hard-core’owe "Words Right Out of My Mouth" - łatwiej wymienić te co nie są bardzo dobre. Czyli „Twisted Tale” - to taka niby ballada, nawet ładna, ale jak JA zbyt ładna, a „Broken People” jest trochę nudne.
Słucham sobie "The Great Escape Artist" coraz częściej, nawet dwa razy dziennie , co jest sporym ewenementam, bo rzadko tak mam i coraz bardziej mi się podoba. Mimo wszystkich zastrzeżeń jest to zupełnie udana płyta, nawet powiem więcej - płyta bardzo dobra. Można ponarzekać, że Jane's Addiction przyzwyczaiło nas jednak do czegoś na wyższym poziomie i trochę bardziej szalonego, ale jak na rok 2011 i otaczające nas zewsząd muzyczne pustkowie, ten album z pewnością się wyróżnia.
A skąd ta Kate Bush przy Jane’s Addiction? No bo ostatnie cztery płyty Kaśka i JA wydali w podobnych odstępach czasu, do tego nowa płyta tej pani też na dniach, to tak mi się skojarzyło.