Kiedy kobiety mają chandrę kupują ciuchy. A mężczyźni? Ja kupuję płyty. Właściwie zawsze kupuję płyty, bez względu na nastrój. Po prostu kupuję i już. Ale chandra jest wygodnym usprawiedliwieniem dla nawet większych zakupów niż zwykle. Poza tym faktycznie poprawiają humor, jak kobiecie nowe kiecki, tak i mi nowe płyty.
“Strays” Jane’s Addiction kupiłem sobie w Krośnie w moim ulubionym sklepie płytowym Axel, który już zresztą nie istnieje. Na tym miejscu jest bank. Kolejny zresztą. Często tam robiłem zakupy, ale tym razem zakupy były przy okazji, albo przy okazji zakupów zaczepiłem o sąd w sprawie rozwodu. Powiedzmy , że sprawa rozwodowa była pretekstem do kolejnego sczyszczenia konta. Rozwód nie jest taką prostą technicznie sprawą. Jak ktoś ma pecha i jest z głębokich Bieszczad, to dojazd do Krosna może mu zająć nawet ponad trzy godziny – i to w jedną stronę. Bo jakiś czas temu, jakiś katojebliwy palant przeniósł wszystkie sprawy rozwodowe z sądów rejonowych do okręgowych. Pewnie w ramach polityki prorodzinnej. Nie mieszkam w głębokich Bieszczadach, ale i tak mi to cały dzień zajęło i grzech by było do sklepu nie zaglądnąć. Zaglądnąłem i właśnie wtedy kupiłem sobie “Strays”. Dlatego, zawsze będzie mi się ta płyta kojarzyć z tym schyłkowym aspektem życia rodzinnego. Czyli powinno mi się to źle kojarzyć nieprzyjemnie i w ogóle. Czy ja wiem? Jak ktoś ma szczęście, to rozwód jest skrzyżowaniem pogrzebu z wizytą u dentysty. Bo zgon już był i trzeba tego nieboszczyka pochować. A że od śmierci związku do rozwodu mija zwykle więcej czasu niż między zejściem śmiertelnym jakiegoś osobnika a jego pochówkiem, to człowiekowi sytuacja, że znowu jest sam, nieco powszednieje. I jeżeli żadna ze stron nie ma ochoty iść na wojnę, to rozwód staje się wtedy pewną, niezbyt przyjemną życiową koniecznością – jak wizyta u dentysty. Tylko, że czasami może na się wydawać, że uczestniczymy w własnym pogrzebie. No trudno. W każdym razie małżeństwo jest zdecydowanie przereklamowaną instytucją życia społecznego. Szansa na niepowodzenie wynosi około 25 – 30% rosyjska ruletka jest bezpieczniejsza – tutaj szansa rozwalenia sobie łba wynosi około 18%.
Dobra rada – nie żeńcie się.
Ale co taką filipikę antymałżeńską wyściboliłem zamiast recenzji? Jakoś nie udaje mi się oddzielić “Strays” od tego wydarzenia, ale postaram się jednak, żeby coś na temat zespołu i jego dokonań było równie obszerne, jak moje rozważania o małżeństwach i rozwodach. Akurat “Strays” ostatnio kilka razy trafiło do mojego odtwarzacza, poza tym niedługo ma być w Poznaniu ich koncert (dlaczego ja tam nie mogę być ? buuuu...) jest okazja, żeby coś o nich napisać.
Jane’s Addiction jest kapelą bardzo cenioną, szanowaną i chwaloną. Dosyć powszechnie uważana jest za jedną z najważniejszych rockowych grup przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a byłaby pewnie uważana za wiodącą i w latach dziewięćdziesiątych, gdyby zaraz po nagraniu albumu “Ritual De lo Habitual” nie przerwali działalności na kilkanaście lat. Zespół założył w połowie lat osiemdziesiątych niejaki Perry Farrel (rodzicom znany jako Peretz Bernstein), artystę tyleż wszechstronny i zdolny, co szajbnięty. Stosunkowo szybko zdobyli sobie uznanie mediów i publiczności, ale po nagraniu trzech płyt na początku lat dziewięćdziesiątych rozpadli się. Odezwali się dopiero po kilkunastu latach kolejną płytą “Strays” w 2003 roku. Potem znowu było o nich cicho, a raczej zespół znowu nie działał. Obecnie koncertują , nawet w oryginalnym składzie, z basistą Erikiem Averym. Wydali nawet wspólnie z Nine Inch Nails wspólną EPkę.
W latach osiemdziesiątych, w apogeum swojej działalności JA zaliczano do heavy metalu. No bo gdzieś trzeba było. Grali głośno, riffy były, no to… no to. Muzyka JA jest równie łatwa stylistycznie do ogarnięcia, co osobowość szefa bandu, Perry Farrella. Rozsadza każde muzyczne ramy, nawiązuje do najprzeróżniejszych stylów – metal, punk, psychodelia, funk, nowa fala. Do czasu “Ritual da lo Habitual” specjalnie mnie nie interesowali. Ale ta płyta była jedną z 3-4 , które otworzyły mnie na muzykę lat dziewięćdziesiątych. Przewietrzyła mój głównie metalowo – prog-rockowy muzyczny świat.
Kolejna płyta zespołu, wydana po długiej przerwie, w 2003 roku była znaczącym wydarzeniem muzycznym , było o tym głośno, a do tego singiel “Just Beacause” , “podparty” niebanalnym teledyskiem zachęcał do zapoznania się z resztą płyty. “Strays” jak na dokonania JA nie jest płytą szczególnie wybitną. Ale jest to płyta bardzo solidna. Co rozumiem tutaj pod pojęciem solidności? Dużo ciężkiej i uczciwej pracy w studiu. Kiedy nie ma co liczyć na kolejne przebłyski geniuszu, pozostaje mozolne ścibolenie dźwięków, składanie nuty do nuty, nagrywanie kolejnych piosenek w trudzie i znoju. A talent służy do tego, żeby gniota nie przepuścić. Szaleństwa na “Strays” nie ma praktycznie żadnego, a oprócz “Just Beacause” i “Everybody’s Friend”, żaden inny utwór zbyt szybko w pamięć nie zapada. Jednak rekompensują to z nawiązką inne walory tego albumu. Jest znakomicie zrealizowany, pięknie brzmi, a mimo, że są głównie są to ostre rockowe numery, dynamiczne, napędzane riffami (zwykle grane w jakichś dziwnych metrum), ale i tak ta muzyka płynie – swobodnie, bez szarpnięć. Słychać też, że wszystkim się bardzo chciało – włożyli w ten album całą masę pracy i uczucia. Dopracowano każdy szczegół, utwory świetnie zaaranżowane, do tego pełne młodzieńczej energii (to się czuje). Odbieram tą płytę bardzo pozytywnie, jest taka radosna, pogodna? Nie , bez przesady. Jest jak ciepły wiosenny dzień i zimny browar, wyluzowana i ogólnie dosyć przychylnie patrząca na świat. Przyjęcie miała również bardzo życzliwe – pierwsza piątka Billboardu i status Złotej Płyty. Jak wspomniałem Perry i koledzy koncertują, a na ten rok planowana jest ich nowa płyta. Niestety ma być to jakiś składak. O nowych nagraniach nic się nie mówi, a szkoda.