Obrodziło latoś w bardzo dobre koncerty. W zasadzie to jeszcze zimoś, bo w pod koniec ubiegłego roku Foreigner wydało bardzo zacny żywiec. Od tego czasu kilka konkretnych wydawnictw się pojawiło - Def Leppard, Whitesnake, Krzak, A-ha, Emerson Lake & Palmer, Jethro Tull, Deep Purple. Cześć to są rzeczy świeże, część – archiwalne.
„Mirrorball” zawiera nagrania stosunkowo nowe, bo pochodzące z SPARKLE LOUNGE TOUR 2008/2009. Dziwne jest to, że to dopiero pierwszy album koncertowy Def Leppard. Zespół o trzydziestoletnim stażu, statusie gwiazdy, a dopiero pierwsze takie wydawnictwo? No cóż - „Lepiej późno niż wcale” – jak to powiedział na „Ghostbusters II” jeden facet widząc Titanica wpływającego do portu w Nowym Jorku.
Def Leppard słuchałem głównie w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych, a kilka niezbyt udanych płyt nagranych po „Adrenalize” dość skutecznie zniechęciło mnie do śledzenia dalszej kariery zespołu i nasze drogi rozeszły się na ładnych kilkanaście lat. Sięgnąłem po „Mirrorball” raczej z kronikarskiego obowiązku, niż wewnętrznej potrzeby i nie liczyłem na zbyt wiele. A potem prześpiewałem z Joe Elliotem dwie trzecie płyty. Ze szczególnym uwzględnieniem numerów z „Pyromanii”, „Hysterii” i „Adrenalize”. Ale było fajnie! Jednak jeśli ma się w zanadrzu walizkę przebojów, zagrane tysiące koncertów, do tego jest się wykonawcą rockowym, nawet heavy-metalowym, a taki z zasady musi dobrze grać na żywo, to nie ma się co dziwić, że efekt jest znakomity. Zespół zastosował w przypadku „Mirrorball” sprawdzoną metodę klecenia takich żywców – zebrać najlepsze swoje numery, w najlepszych możliwych wersjach i zapakować to na plastik. Zresztą co mieli zrobić innego? Ale jest kilka drobnych modyfikacji – drugi krążek zestawu zaczyna się od krótkiego, akustycznego seta, a kończy trzema, nowymi studyjnymi numerami. Może nie jest to rzecz szczególnie wybitna muzycznie, nie znajdziemy na niej bóg wie jakich niesamowitych wersji z zapierającymi dech w piersiach solówkami, pewnie tego nawet w planach nie było. Ostatnio pojawiło się sporo znakomitych żywców, ale akurat to właśnie ten dostarczył mi najwięcej radochy. W Top Gear mają tablicę, gdzie klasyfikują samochody pod względem fajności – nie osiągów, parametrów technicznych, tylko czy dany rzęch ma w sobie to „coś”, czy nie ma. „Mirrorball” jest albumem, który w sobie to „coś” niewątpliwie ma. Co się na to składa? Trudno powiedzieć, na pewno dobór utworów, ich wykonanie, a co jeszcze?
Wracając do repertuaru – w zasadzie całość „trzymają” utwory z „Pyromanii” i „Hysterii” – jest ich najwięcej. Muzycy Def Leppard doskonale sobie zdają sprawę z tego, że są to ich dwie najlepsze, najbardziej popularne płyty i nie ma się co dziwić, że tworzą one „trzon” „Mirrorball”. A trzeba też słyszeć, jak publiczność na nie reaguje. A jaki wrzask słychać po zapowiedzi Elliota, że zaraz usłyszymy kilka numerów z „Pyromanii”. I faktycznie "Too Late for Love" i “Foolin’” przenoszą koncert w inny wymiar, a następny, „Nine Lives” jest niestety zejściem na ziemię. Jednak nie ma mimo wszystko co narzekać, bo w ogóle jest to szalenie dynamiczny, a miejscami po prostu porywający koncert (doskonałe wersje „Bringin’ on The Heartbreak”, „Action” czy „Let’s Get Rocked” oprócz wspomnianych killerów z obu mega platynowych krążków). Nawet te trzy nowe studyjne numery nie są w stanie tego zmienić. Chociaż właściwie nic im zarzucić nie można, są lepiej niż poprawne. Tyle, że z czasami, kiedy Def Leppard uważany był za kapelę metalową z nurtu NWOHM nie mają już nic wspólnego.
Dziewięć gwiazdek i to nawet z plusem.