... Ale to zupełnie inna historia - tak zakończyłem recenzję płyty The Cult - "Love", wspominając o następnej – „Electric”. Teraz czas na ciąg dalszy.
Po osiągnięciu takiego sukcesu, jakim było "Love" 9 na 10 zespołów sprokurowałoby coś w rodzaju "Love II" , żeby zdyskontować sukces wcześniejszej płyty. Nie ma w tym nic dziwnego, nie zmienia się składu ze zwycięskiego meczu. The Cult poszło zupełnie inną drogą. To znaczy najpierw poszli tą samą. Tylko w pewnym momencie (w zasadzie na sam koniec) sesji nagraniowej stwierdzili, że robią właśnie "Love II", a tego nie chcieli. Zaangażowali więc nowego producenta. Był nim Rick Rubin, długowłosy Żyd z Nowego Jorku, właściciel wytwórni Def Jam, gdzie nagrywali metalowcy i raperzy. Rubin przyszedł, popatrzył, posłuchał i przewrócił wszystko do góry nogami. The Cult przy jego pomocy przekształciło się w rasowy heavymetalowy band. I co ciekawe - z takich, jakich jeszcze wtedy nie było, albo już nie było. "Electric" była to pierwsza płyta hard'n'heavy z lat osiemdziesiątych, która tak otwarcie nawiązywała do tradycyjnego rockowego grania rodem z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych - Zeppelini, Stonesi, Pioruny i nie tylko. Stonesi w ogóle stwierdzili, że "Love Removal Machine" nawet za bardzo nawiązuje do ich muzyki, szczególnie do "Start Me Up" i zaczęli The Cult straszyć sądem. Bo faktycznie riff z „Love Removal Machine” nie tyle przypomina ten z „Start Me Up”, ale jest to dokładnie ten sam riff i do tego tak samo zagrany. A na to The Cult, że oczywiście, jak najbardziej, spoko, jesteśmy do dyspozycji, tylko w sumie to możecie się na twarz walić, bo byłoby dobrze jakbyście sobie sami przypomnieli, komu wy najpierw zajumaliście tego riffa. A ten z "Outlaw" coś trochę Kinksami zalatuje – jakby „'Till The End of The Day”. Natomiast "Born to Be Wild" to już jest całkiem oficjalny cover największego przeboju Steppenwolf. Kiedyś to wykonanie podobało mi się bardziej niż oryginał. A teraz to nie wiem. Oba wykonania są znakomite. Slade też to bardzo dobrze grało. No nic, wracamy do "Electric".
Zmiana stylu była bardzo znacząca i mocno wkurzająca wielu fanów. Akurat mnie taka wolta wcale nie przeszkadzała, bo ja taką muzykę w pląsach, bez popitki, a potem otwieram szeroko buzię, żeby pokazać, że zjadłem wszystko i mi smakowało. Ale byli tacy, którzy uwielbiali "Love", a na „Electric” nawet patrzeć nie mogli (nie mówiąc o słuchaniu) - Nie lubię, kiedy krew mi z uszu idzie - stwierdził taki jeden, uzasadniając swoją niechęć do "Electric" - Dlaczego? Przecież o to chodzi - odpowiedziałem.
Cała płyta, od początku do końca to uczciwe dawanie po garach, bez żadnych ballad i czy innych zbędnych subtelności - odpalają riffa w "Wild Flower", a kończą z ostatnimi dźwiękami "Memphis Hip Shake", a po drodze - nie ma przebacz - riff, jebut i poszli. I Astbury na wokalu, jakby miał krtań ze zbrojonego szkła, a struny głosowe z tytanu. A jego okrzyki „jajo” są świetnym komentarzem do samej muzyki - zdecydowanie jaja to ma - do ziemi. Wymieniać co lepsze kawałki? Trudno, bo tam nie ma lepszych czy gorszych - wszystkie są znakomite. "Lil' Evil" i "Wild Flower" były chyba u nas najbardziej znane, bo najczęściej je w radiu puszczano, wersja "Born to Be Wild" też jest znakomita, poza tym "Love Removal Machine" - to tacy moi faworyci, ale jak wspomniałem - cała płyta jest nie do ruszenia. Że coś takiego powstało w takich czasach - to aż dziwne. Kiedy „Electric” się ukazało, ktoś mądry powiedział, że albo jest to płyta spóźniona o jakieś dziesięć, piętnaście lat, albo wyprzedza wszystko o pięć.
Na koniec taka historyjka - w "Lil’ Evil" pada takie określenie "One-horse town" – czyli dosłownie miasto jednego konia. Jest to idiom oznaczający zadupie, dziurę zabitą deskami. Moja koleżanka przyznała mi się, że początkowo myślała, że Astbury śpiewa tam "one whore's town" - czyli miasto jednej kurwy, bo brzmi to bardzo podobnie. W zasadzie znaczenie pozostaje to samo, ale to drugie określenie jest o wiele bardziej malownicze.