ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Cult, The ─ Electric w serwisie ArtRock.pl

Cult, The — Electric

 
wydawnictwo: Beggars Banquet 1987
 
All songs written by Ian Astbury and Billy Duffy, except where noted.
"Wild Flower" – 3:39
"Peace Dog" – 3:35
"Lil' Devil" – 2:48
"Aphrodisiac Jacket" – 4:10
"Electric Ocean" – 2:50
"Bad Fun" – 3:33
"King Contrary Man" – 3:32
"Love Removal Machine" – 4:17
"Born to Be Wild" (Mars Bonfire) – 3:55
"Outlaw" – 2:52
"Memphis Hip Shake" – 4:00
 
Całkowity czas: 38:51
skład:
Ian Astbury – vocals/ Billy Duffy – guitar/ Jamie Stewart – bass guitar/ Les Warner – drums/ Rick Rubin - producer
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,4
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,5
Arcydzieło.
,6

Łącznie 17, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
16.09.2011
(Recenzent)

Cult, The — Electric

... Ale to zupełnie inna historia - tak zakończyłem recenzję płyty The Cult - "Love", wspominając o następnej – „Electric”. Teraz czas na ciąg dalszy.

 

Po osiągnięciu takiego sukcesu, jakim było "Love" 9 na 10 zespołów sprokurowałoby coś w rodzaju "Love II" , żeby zdyskontować sukces wcześniejszej płyty. Nie ma w tym nic dziwnego, nie zmienia się składu ze zwycięskiego meczu. The Cult poszło zupełnie inną drogą. To znaczy najpierw poszli tą samą. Tylko w pewnym momencie (w zasadzie na sam koniec) sesji nagraniowej stwierdzili, że robią właśnie "Love II", a tego nie chcieli. Zaangażowali więc nowego producenta. Był nim Rick Rubin, długowłosy Żyd z Nowego Jorku, właściciel wytwórni Def Jam, gdzie nagrywali metalowcy i raperzy. Rubin przyszedł, popatrzył, posłuchał i przewrócił wszystko do góry nogami. The Cult przy jego pomocy przekształciło się w rasowy heavymetalowy band. I co ciekawe  - z takich,  jakich jeszcze wtedy nie było, albo już nie było. "Electric" była to pierwsza płyta hard'n'heavy z lat osiemdziesiątych, która tak otwarcie nawiązywała do tradycyjnego rockowego grania rodem z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych - Zeppelini, Stonesi, Pioruny i nie tylko. Stonesi w ogóle stwierdzili, że "Love Removal Machine" nawet za bardzo nawiązuje do ich muzyki, szczególnie do "Start Me Up" i zaczęli The Cult straszyć sądem. Bo faktycznie riff z „Love Removal Machine” nie tyle przypomina ten z „Start Me Up”, ale jest to dokładnie ten sam riff i do tego tak samo zagrany. A na to The Cult, że oczywiście, jak najbardziej, spoko, jesteśmy do dyspozycji, tylko w sumie to  możecie się na twarz walić, bo   byłoby  dobrze jakbyście  sobie sami przypomnieli, komu   wy najpierw zajumaliście tego riffa. A ten z "Outlaw" coś trochę Kinksami zalatuje – jakby „'Till The End of The Day”.  Natomiast "Born to Be Wild" to już jest całkiem oficjalny cover największego przeboju Steppenwolf. Kiedyś to wykonanie podobało mi się bardziej niż oryginał. A teraz to nie wiem. Oba wykonania są znakomite. Slade też to bardzo dobrze grało. No nic, wracamy do "Electric".

 

Zmiana stylu była bardzo znacząca i mocno wkurzająca wielu fanów. Akurat mnie taka wolta wcale nie przeszkadzała, bo ja taką muzykę w pląsach, bez popitki, a potem otwieram szeroko buzię, żeby pokazać, że zjadłem wszystko i mi smakowało. Ale byli tacy, którzy uwielbiali "Love", a na „Electric” nawet patrzeć nie mogli (nie mówiąc o słuchaniu) - Nie lubię, kiedy krew mi z uszu idzie - stwierdził taki jeden, uzasadniając swoją niechęć do "Electric" - Dlaczego? Przecież o to chodzi - odpowiedziałem.

Cała płyta, od początku do końca to uczciwe dawanie po garach, bez żadnych ballad i czy innych zbędnych subtelności - odpalają riffa w "Wild Flower", a kończą z ostatnimi dźwiękami "Memphis Hip Shake", a po drodze - nie ma przebacz - riff, jebut i poszli. I Astbury na wokalu, jakby miał krtań ze zbrojonego szkła, a struny głosowe z tytanu. A jego okrzyki „jajo” są świetnym komentarzem do samej muzyki - zdecydowanie jaja to ma - do ziemi. Wymieniać co lepsze kawałki? Trudno, bo tam nie ma lepszych czy gorszych - wszystkie są znakomite. "Lil' Evil" i "Wild Flower" były chyba u nas najbardziej znane, bo najczęściej je w radiu puszczano, wersja "Born to Be Wild" też jest znakomita, poza tym "Love Removal Machine" - to tacy moi faworyci, ale jak wspomniałem - cała płyta jest nie do ruszenia. Że coś takiego powstało w takich czasach - to aż dziwne. Kiedy „Electric” się ukazało, ktoś mądry powiedział, że albo jest to płyta spóźniona o jakieś dziesięć, piętnaście lat, albo wyprzedza wszystko o pięć.

 Na koniec taka historyjka - w "Lil’ Evil" pada takie określenie "One-horse town" – czyli dosłownie miasto jednego konia.  Jest to idiom oznaczający  zadupie, dziurę zabitą deskami. Moja koleżanka przyznała mi się, że początkowo myślała, że Astbury śpiewa tam "one whore's town" - czyli miasto jednej kurwy, bo brzmi to bardzo podobnie. W zasadzie znaczenie pozostaje to samo, ale to drugie określenie jest o wiele bardziej malownicze.

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.