Po trwającej od tamtego roku telenoweli zapoczątkowanej odejściem Mike'a Portnoya z kapeli, następnie castingu na nowego perkusistę i długiego ukrywania jego tożsamości ( i tak większość wiedziała, że to Mike Mangini) doczekaliśmy się nowego albumu Dream Theater. Po bardzo dziwnym, nieokreślonym, ale na swój sposób przyzwoitym "Black Clouds & Silver Linnings" oczekiwałem czegoś innego. Co zatem otrzymaliśmy ?
Kilka miesięcy temu dane nam było usłyszeć pierwszy singiel z ADTOE zatytułowany "On The Backs of Angels" i to właśnie ten utwór rozpoczyna najnowszy album Dream Theater. Świetny, tajemniczy wstęp płynnie przechodzi w genialne, symfoniczne wejście i stopniowo utwór zyskuje na dynamiczności. Do tego dochodzi hitowy refren i ładna linia wokalna. Ten utwór każdy fan powinien znać już na pamięć. Co nas czeka dalej ? Lekko industrialny wstęp, wchodzi potężny, lekko połamany, dynamiczny riff i już wiemy że "Build Me Up Break Me Down" to jeden z tych utworów, który na długo pozostanie nam w pamięci. Zdziwiło mnie, że James LaBrie potrafi nadal wyciągać tak wysokie dźwięki, bo swoim wokalem nie imponuje już od dłuższego czasu tak jak chociażby kiedyś na "Images & Words", czy "Awake". Potem mamy całkiem miły, również dynamiczny, ale już mniej zaskakujący "Lost Not Forgotten" z troszkę irytującym, szybkim refrenem. "This Is The Life" to pierwsza balladka na albumie. Bardzo ładnie zaśpiewana z imponującą sekcją basową i świetną solówką Johna Petrucciego. Potem znowu dostajemy "kopa" i słyszymy mroczny, symfoniczny wstęp "Bridges In The Sky", gdzie prócz dynamicznej zwrotki i bardzo melodyjnego refrenu dostajemy bardzo złożony, instrumentalny fragment przepełniony przyjemnymi smaczkami i popisówkami duetu Rudess-Petrucci. Na Outcry mamy ukłon w stronę nowoczesności i da się słyszeć na wstępie miły, industrialny motyw. To jeden z lepszych utworów na płycie mający kompozycję dynamiczniejszej ballady, który momentami przypominał mi genialnego "A Change of Seasons" pomieszanego z klimatem "Falling Into Infinity". Potem znowu zwolnienie i wchodzi ładna ballada "Far From Heaven", która nie jest tak przesadnie cukierkowa jak chociażby "Wither" z wcześniejszego albumu. Zbliżamy się powoli do końca i słyszymy najlepszy utwór na ADTOE, czyli "Breaking All Illusions". Piękne akordy na klawiszach, genialny bass, ładna linia wokalna i świetny instrumetalny fragment naładowany ogromną ilością precyzyjnie zagranych dźwięków i akordów. To jest bezapelacyjnie kolejne w ich dorobku, muzyczne arcydzieło. Na koniec mamy całkiem przyjemną, ale delikatnie usypiającą balladę "Beneath The Surface", której równie dobrze mogłoby już nie być.
Co do brzmienia. Jedną z poważniejszych wad "A Dramatic Turn Of Events" jest niestety Mike Mangini. Nie chodzi o jego umiejętności, bo bębniarzem jest bardzo dobrym, tylko głównie o zagrane przez niego sekcje, ułożone przez Johna Petrucciego. Zalatują troszkę suchotą, momentami wydają się bezpłciowe, bez wyrazu i słychać to głównie na niektórych przejściach i perkusyjnych "połamańcach". Liczę tylko, że na następnych albumach Mike będzie miał więcej do powiedzenia. Jak wypada reszta zespołu ? Jak zwykle: doskonale. Po odejściu Portnoya perkusja przeszła na drugi plan, przez co Petrucci i Rudess w końcu się spełnili. Zalewają nas złożonymi, ale nie przesadzonymi dźwiękami, riffami i świetnie zaaranżowanymi, granymi na zmianę solówkami. Nie należy zapominać o równie genialnym Johnie Myungu, którego kosmiczne wręcz umiejętności gry na basie nie były zbytnio słyszalne na wcześniejszych albumach. Teraz z czystym sumieniem mogę powiedzieć: w końcu go słychać ! LaBrie wypadł wyjątkowo dobrze, w paru utworach (chociażby wcześniej wspomnianym "Build Me Up Break Me Down") bardzo mile mnie zaskoczył.
"A Dramatic Turn Of Events" to dobry album i pozycja obowiązkowa dla każdego fana Dream Theater. To album inny, niż pozostałe, znacznie trudniejszy w odbiorze od wcześniejszego "Black Clouds & Silver Linnings". Jest mniej melodyjny, ale bardziej nastawiony na złożone kompozycje i na początku trudny do przyswojenia. Muzycy bawią się brzmieniem, dodając elementy symfoniczne, elektroniczne, a nawet jazzowe i muszę przyznać, ze wychodzi im to całkiem sprawnie. Zresztą co się dziwić – to przecież profesjonaliści. We wcześniejszym akapicie troszkę ponarzekałem na Mangini'ego, co nie oznacza, że na ADTOE wypadł źle. To, że jest godnym następcą Portnoya udowodnił na koncercie w Katowicach. Na albumie niestety jest tylko tłem, ale jestem pewien że to się w przyszłości zmieni. Pozostaje tylko pytanie: czy mamy do czynienia z czymś świeżym w ich twórczości ? Nie jest to, ani skok w przód, ani w tył. To delikatny skok w bok, lekka zmiana konwencji, brzmienia i stylu idąca we właściwym, ale trochę innym niż zazwyczaj kierunku.