Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.
Znowu w sobotę. Ale to już tak ostatni raz, bo skończyłem wakacyjne zastępstwo w sąsiedniej metropolii i będę miał trochę więcej czasu.
Dotarliśmy do ostatniej, jak na razie, koncertowej płyty Camel (DVD nie liczę). Można się pokusić o pewne podsumowanie. Ale to na koniec.
Nagrań, które znalazły się na "The Paris Collection", dokonano w paryskim klubie Bataclan 30 września 2000, a wydano je rok później, jako kolejny z serii oficjalnych bootlegów. Tym razem nie mamy całego koncertu jak w przypadku „Never Let Go”, czy „Coming of Age”, tylko tak mniej więcej połowę, plus studyjny bonus – nowa wersja „Slow Yourself Down”.
Trasa, promująca „Rajaz”, z której pochodzi Paryska Kolekcja, również zaczepiła o Polskę, kilka tygodni wcześniej. Gdyby wydano cały koncert z Paryża, łatwiej byłoby mi sobie przypomnieć sobie, co było grane w Krakowie i czym ewentualnie te koncerty się od siebie różniły. Tak wspomagam się ściągą (w internecie jest wszystko…) i widzę, że nie całkiem set-listy się pokrywają – w Krakowie nie było „Ice”. Było za to w Zabrzu. Właśnie ten zabrzański najdokładniej odpowiada „The Paris Collection”.
Zestaw utworów na pierwszy rzut oka specjalny nie jest. Na drugi rzut też nie. Po raz piąty mamy „Lady Fantasy”, a to jest kobyła na ponad kwadrans, zajmuje praktycznie jedną czwartą Paryskiej Kolekcji. Ale w tym czasie klawiszowcem grupy był kanadyjski muzyk, Guy Leblanc. Tak wspomina to, jak do Camel trafił: „Być może fakt, że mnie wybrali miał wiele wspólnego z tym, że gram również na organach. Gram na fortepianie, potrafię na jakimkolwiek instrumencie klawiszowym, ale mam organy i bardzo lubię na nich grać, w dużym stopniu używam ich w swojej muzyce. Być może chcieli wrócić do wczesnych lat ze sporą ilością organów...". I trzeba przyznać, że właśnie on zrobił różnicę. Ostatni raz organy w takich ilościach słyszeliśmy na debiucie, potem Bardens w większym stopniu przestawił się na syntezatory. Nowy klawiszowiec ponownie wprowadził do Camel ten dawno niesłyszany instrument i dzięki temu „The Paris Collection” wypada dużo bardziej interesująco, niż mogłoby się to wydawać po samej set-liście. Brzmienie zespołu jest pełniejsze, mocniejsze, dużo ciekawsze. Nawet momentami przypomina Santanę („Chord Change”). Jak wspomniałem – „Lady Fantasy” jest tutaj po raz piąty, ale do czasu ukazania się dwupłytowego „Pressure Points”, była to najlepsza wersja tego utworu, jaka znalazła się na koncertowych krążkach Camel. Mamy też najlepsze wykonanie „Ice”, a „Chord Change”, które na „Moonmadness” po prostu jest, dopiero tutaj nabiera kolorów. „Slow Yourself Down” i „Fingertips” mamy w całkiem przyjemnych na poły akustycznych wersjach, jak zwykle set z „Dust And Dreams” wypada mocno i soczyście. Szkoda, że jak na trasę promującą „Rajaz”, na koncertach muzyki z tego albumu było bardzo mało, a na tym krążku – jeszcze mniej – tylko bardzo dobra wersja „Sahary”. I szkoda, że nie jest to zapis całego koncertu. Musieli mieć wtedy dobry dzień, bo ja specjalnie nie pamiętam koncertu krakowskiego – na pewno mi się podobał, wiadomo - Camel, ale nic specjalnego z niego nie pozostało w mojej pamięci. W każdym razie – „The Paris Collection” warto znać, bo to jeden z lepszych „żywców” Camel.
No i teraz mogę pokusić się o pewne podsumowanie koncertowych dokonań Camel. Jest tego trochę, bo Latimer od czasu założenia Camel Productions dbał, żeby każda trasa koncertowa była udokumentowana jakąś płytą, poza tym ukazywało się sporo nagrań archiwalnych w serii Official Camel Bootleg (że o DVD nie wspomnę). Razem siedem wydawnictw, do tego jeszcze dwa z czasów Dekki. Było nie było – razem dziewięć sztuk. I z pełną odpowiedzialnością będę twierdził, że gdyby nie dwudyskowe „Pressure Points” (notabene wydane przez Esoteric), to Camel nie dorobiłby się takiego naprawdę mocnego, urywającego łeb z płucami albumu koncertowego.
„A Live Record” jak na koncertowe standardy lat siedemdziesiątych jest najwyżej przeciętne (gdzie mu tam do „Two for The Show”, czy „Bursting Out”), jednopłytowe „Pressure Points” to tragiczne nieporozumienie wydawnicze. Seria bieżących i archiwalnych koncertówek wydawanych począwszy od 1992 roku, jest dobra, ale nie znajdziemy wśród nich czegoś naprawdę powalającego. Moim zdaniem najlepsza z nich to „Camel on The Road 1982”, przede wszystkim dlatego, że bardzo dobrze zagrana, chociaż repertuar pochodził głównie z dwóch najgorszych płyt Camel. Brakuje mi za to nagrań z okresu 1977-78. Niby jest trochę tego na „A Live Record”, niby mamy pół DVD „Moondances”, ale to jednak nie to. Przydałoby się porządne, „wypasione” „Camel on The Road 1977”, a jeszcze bardziej „Camel on The Road 1978” – w sześcioosobowym składzie, jeszcze z Sinclairem i Collinsem, oraz dwoma klawiszowcami. Byłaby okazja posłuchać trochę utworów z „Breathless” w wersjach koncertowych. Oczywiście, że te nagrania są dostępne, ale jesteśmy skazani na bootlegi. Wolałbym jednak wersje oficjalne.
I teraz mógłbym powiedziać tak – nie dziwota. Camel na żywo widziałem dwa razy, były to koncerty bardzo dobre, ale bez trudu jestem w stanie przypomnieć sobie z tuzin lepszych, na których byłem. Z czego może wynikać, że Camel na scenie nie jest w stanie przeskoczyć pewnego poziomu. Ale nie wynika – nagrania z Collinsem i Sinclairem są znakomite, bardzo dobrze wypadał skład z dwiema gitarami, a ten z czasów trasy „Stationary Traveller” z Rainbowem, Scherpenzeelem też był wyjątkowo mocny. Niestety nie miałem i już nie będę miał możliwości, żeby te wszystkie składy zobaczyć i posłuchać na własne oczy i uszy, a nie z puszki, i porównać je z tymi z lat dziewięćdziesiątych, które widziałem na koncertach. Porównując same nagrania, te nowe wypadają słabiej. Czyli najpewniej Camel w latach siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych, to była bardzo mocna orkiestra koncertowa, tyle, że miała trochę pecha do udokumentowania tego faktu, a później już Latimer nie był w stanie zebrać tak dobrych muzyków. co nie zmienia faktu, że jeżeli tylko Latimer zbierze Camel i zacznie grać jakieś koncerty, to ja się mocno postaram to zobaczyć.