Znakomita płyta „Amused To Death” nie doczekała się promocji w postaci trasy koncertowej, mimo całkiem niezłych wyników sprzedaży. Dopiero w roku 1999 Roger Waters zebrał grupę muzyków (w tym starych kompanów: Grahama Broada, Andy'ego Fairweather-Lowa, Snowy'ego White'a i akompaniującego Floydom na obydwu post-watersowskich trasach Jona Carina oraz nowy narybek, w tym znakomitego gitarzystę Doyle'a Bramhalla znanego z grupy Arc Angels) i wyruszył z koncertami w świat; trasa „In The Flesh” trwała w sumie trzy lata (obejmując m.in. Warszawę). Pierwsza, amerykańska część trasy doczekała się udokumentowania w postaci podwójnego albumu koncertowego i płyty DVD.
Wystarczy rzut oka na tracklistę – i nie sposób nie odnieść wrażenia, że Roger Waters wciąż chce udowadniać fanom, że Pink Floyd to był przede wszystkim on. Z wypełniających album 24 kompozycji ¾ to bowiem kompozycje wydane pod szyldem Pink Floyd; jedynie pięć kompozycji pochodzi z płyt solowych Watersa. Pomijając te najbardziej oczywiste – fragmenty „The Wall” i „The Final Cut” – mamy tu całą pierwszą stronę „Animals”, bardzo duży fragment płyty „Wish You Were Here”, spory kawałek „The Dark Side Of The Moon”… Ba! – Roger sięgnął nawet do swojego pierwszego wielkiego utworu, „Set The Controls For The Heart Of The Sun”, z roku 1968, jeszcze z płyty „A Saucerful Of Secrets”. Zresztą Roger Waters chyba ciągle nie potrafi wyjść z cienia Pink Floyd: nie tak dawno objeżdżał świat pod szyldem The Dark Side Of The Moon Live, teraz z kolei przypomina publiczności swoje opus magnum – „The Wall”.
Całość wykonana jest bardzo dobrze, sporadycznie zdarzają się kiksy – nie wiadomo czemu Waters uparł się śpiewać partie Gilmoura w „Time”, skoro wyraźnie nie dawał sobie z nimi rady. Zwłaszcza że niejedokrotnie odstępował kolegom główne partie wokalne (np. w "Dogs" sporo pośpiewał sobie najpierw Carin, potem Bramhall). Niespodzianek aranżacyjnych raczej trudno się spodziewać, pomijając odświeżone „Set The Controls…” – z ładną partią saksofonu, z dość agresywnym zespołowym odjazdem w środkowej części. Choć, z drugiej strony, pamiętając koszmarną wersję „Brain Damage” z nieoficjalnej płyty z jednego z koncertów promujących „Radio KAOS”, gdzie Roger i spółka zrobili z tego utworu… country – może to i lepiej.
Część floydowska wypada dobrze, acz trochę bez blasku: pomijając „Set The Controls For The Heart Of The Sun”, muzycy dość wiernie odtwarzają płytowe oryginały. Może nawet nazbyt wiernie: brakuje tu trochę jakiegoś szaleństwa, którego kompanom Watersa podczas ich tras nie brakowało (dość wspomnieć rozimprowizowane „Money”: Gilmour i spółka potrafili grać to i 10-12 minut, Roger i jego zespół odegrali po prostu wersję z płyty). Trzej (w porywach czterej) gitarzyści ładnie wymieniają się solówkami, całkiem dobrze zastępując nieobecnego Davida. I tak, pierwsze półtorej godziny to po prostu miła, stylowa wycieczka w przeszłość.
Dopiero pod koniec zasadniczej części występu Roger sięga po utwory ze swoich solowych płyt. Co ciekawe, właśnie ta część koncertu wypada najciekawiej, najwięcej tu życia, energii. „Every Stranger’s Eyes” – wiadomo, to utwór wielki, obroni się zawsze i wszędzie. Zwłaszcza w tak doskonałym wykonaniu, jak to zamieszczone na płycie. „Perfect Sense” – tym razem już z wsamplowanym głosem HALa 9000 na początku (Christiane Kubrick była widać bardziej podatna na perswazję niż jej mąż) – Waters i spółka zagrali porywająco: zwłaszcza chóralnie odśpiewany „narodowy hymn” wypada wręcz niesamowicie. Równie znakomicie wypadły pozostałe utwory z „Amused To Death”, na czele z grande finale tej płyty: „It’s A Miracle” i jej utworem tytułowym. I w tym momencie słuchacz trochę żałuje, że Roger jednak nie sięgnął głębiej do swoich autorskich dzieł: ciekawe, jak na żywo wypadłoby np. „Home”, „Go Fishing”, „Three Wishes”, „Too Much Rope” czy „What God Wants Part One”.
Całość wieńczy premierowy utwór – „Each Small Candle”. Pierwsza część to poemat „Ikke Bodlen” duńskiego poety Halfdana Rasmussena, druga to historia serbskiego żołnierza, który w czasie wojny o Kosowo porzucił na chwilę swój oddział, by zaopiekować się ranną Albanką z dzieckiem. O ile strona tekstowa nie budzi zastrzeżeń, o tyle muzycznie niestety nie mamy do czynienia z niczym nadzwyczajnym – kolejna podniosła Watersowska ballada z antywojennym tekstem (chwilami utwór przypomina „It’s A Miracle”, tyle że jest o klasę gorszy).
Fajny, stylowy koncert. Tak po prostu. Mocna siódemka z plusem.