Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.
Jest płyta, to trzeba w trasę jechać. Jest trasa, to i nagrania z niej się znajdą i można wydać płytę koncertową.
Jak do tej pory Camel szczególnego szczęścia do koncertówek nie miało. „A Live Record” było poniżej oczekiwań, a „Pressure Points” to w ogóle porażka. Jest jeszcze „Camel on The Road 1972” ale to przecież materiał archiwalny, średniej jakości technicznej.
„Never Let Go” jest pierwszym, z prawdziwego zdarzenia, wydawnictwem koncertowym Camel opublikowanym przez Camel Productions. Chociaż to też, co ciekawe wydano w serii Official Camel Bootleg. Jednak jakość dźwięku jest absolutnie niebootlegowa, jest to w stu procentach normalny, „uczciwy” album koncertowy. Nagrań dokonano w Holandii, w Enschede, 5 września 1992 roku. Z własnego doświadczenia wiem, że najprawdopodobniej zarejestrowano cały występ. W tym czasie, w latach dziewięćdziesiątych koncerty Camel zwykle były dwuczęściowe – w pierwszej części były utwory z różnych płyt, a w drugiej – cały promowany wówczas album, czyli „Dust And Dreams”, albo „Harbour of Tears”, plus bisy, czyli zwykle „Lady Fantasy”. W tym wypadku mamy oczywiście ten pierwszy, „Port Łez” znalazł się na „Coming of Age”.
Pierwsza płyta jest przeglądam starszych nagrań, z pierwszego okresu działalności. Zestaw utworów jest ciekawy, nie do końca oczywisty i … powodujący pewien niedosyt. Bo brakuje… a tu każdy wpisuje co mu brakuje na tym krążku i jestem pewien, że złożymy z tego jakieś 75% całej dyskografii Camel. Album zaczyna się od ciekawej, na poły akustycznej wersji „Never Let Go”. To częsty gość na koncertówkach Camel, materiał porównawczy jest dosyć duży i można stwierdzić, że wykonanie z akurat tej płyty jest zacne, ale są i lepsze, na przykład to z „A Live Record”. Natomiast najlepsze jakie słyszałem to było z koncertu w Krakowie w 1997, a najlepsze jakie jest zarejestrowane, to z bootlega „Unevensongs”. Zestaw „Rhayader”/”Rhayeder Goes to Town” pojawia się na koncertach równie często, a na płytach jeszcze częściej – co najmniej pięć razy (najlepsze jest na „Pressure Points”) . Utwory z „Nude”, w różnych konfiguracjach (ale zawsze jest „Drafted”) spotkać można było i na koncertach i na płytach też praktycznie zawsze. W latach dziewięćdziesiątych pojawiały się też wielokrotnie „Ice”, „Wait” i „Unevensongs”. W zasadzie „Earthrise” jest tutaj wyjątkiem. Żaden z tych utworów nie powala na kolana, ale trzeba przyznać, że zagrane zostały bardzo fajnie, ze sporym animuszem. Najbardziej wyróżniają się „Wait” i „Unevensongs”, no i pewnie „Ice”. To się zawsze będzie wyróżniać, wystarczy je po prostu porządnie zagrać.
Druga płyta, to jak już wspominałem całe „Duast And Drerams” (plus bisy). I ta wersja może się bardzo podobać. To co w studiu drażniło swoją hałaśliwością, tu brzmi mocno, głośno, nabiera większego rozmachu, ciężaru – trzeba przyznać, że do twarzy Camelom z takim rockowym pazurem. Mój ulubiony fragment, „Whispers In The Rain” też na żywo zyskuje, szczególnie, ze finałowe solo Latimera jest kilkadziesiąt sekund dłuższe. Inne tak lubiane – „Rose of Sharon”, „Mother Road” też zabrzmiały dużo lepiej - jeszcze mocniej, bardziej przejmująco niż w studiu. Właściwie to powinna być jedyna obowiązująca wersja „dust And Dreams” – jeśli się ma „Never Let Go” po studyjne „Dust And Dreams” nie ma co sięgać. Na bisy mamy „Sasquatch” i obowiązkowe „Lady Fantasy”. Tutaj też materiał porównawczy jest bardzo obszerny, tych wykonań zarejestrowanych i wydanych jest do diabła i jeszcze trochę, jest z czego wybierać – moim zdaniem najlepsze jest na dwupłytowej wersji „Pressure Points”.
Wreszcie po dwudziestu latach kariery Camel doczekało się godnego swojej pozycji i możliwości albumu koncertowego. Lepiej późno niż wcale. Do czasu wydania dwupłytowego „Pressure Points” był to najlepszy koncertowy album Camel.
Osiem gwiazdek z plusem